✨ Opowiadanie Science Fiction O Robotach
,, KTO BYŁ TWÓRCĄ SCIENCE – FICTION ? Pierwsze opowiadania science – fiction napisał francuski pisarz Juliusz Verne. Chociaż zm Drodzy Czytelnicy! Poniżej przedstawiam wszystkie odcinki opowiadania (łącznie jedenaście odcinków) zebrane w jedną całość. Odpowiada ona dziewiętnastu stronom maszynopisu. W tekście pozostawiłem oznaczenia odcinków dla tych osób, które przeczytały część opowiadania i chciałaby teraz dokończyć pozostałe odcinki. Z bloga usunąłem wszystkie wcześniejsze pojedynczo publikowane odcinki. Byłbym szczerze wdzięczny za komentarze, uwagi i sugestie, co można by dodać, ująć lub zmienić, aby opowiadanie nabrało jeszcze większej wartości. Jest to dla mnie ważne, ponieważ mam kilka dalszych projektów opowiadań z zakresu fantastyki. Możecie też Państwo komunikować się ze mną poprzez formularz kontaktowy w górnym pasku menu. Pozdrawiam serdecznie, Michael Tequila Odc. 1 Rano usłyszałem pukanie do drzwi wejściowych. Otworzyłem je. Na schodach stał nieznany mężczyzna, w średnim wieku. Wyglądał na bezdomnego albo włóczęgę, może nawet należałoby go nazwać obszarpańcem, zważywszy stan jego ubrania. Trzeba jednak przyznać, że było czyste i kiedyś w dobrym gatunku. Był wysoki, szczupły i lekko przygarbiony, na głowie miał kaptur, policzki przyciemniał mu kilkudniowy zarost. W prawej ręce trzymał płócienną torbę podróżną, do której przylegała kolorowa torba plastikowa na zakupy. Nie przedstawił się. Powiedział dzień dobry i zapytał, czy nie mógłbym mu pomóc, po czym wyjaśnił: – Przyniosłem zegarek. Budzik. Tak mi się wydaje, że to budzik, bo wygląda trochę dziwnie. Rzecz w tym, że nie chodzi, choć go nakręciłem. Chciałbym sprawdzić, czy on w ogóle działa i czy jest cokolwiek wart. W pierwszym odruchu chciałem mu odmówić, wyjaśniając, że nie zajmuję się już takimi sprawami. Pomyślałem jednak, że ostatecznie mógłbym człowiekowi wyświadczyć przysługę. Zapytałem go: – Skąd pan wie, że znam się na zegarkach. Na drzwiach nie ma żadnej informacji, ani też przed domem. – Ale tutaj wszyscy wiedzą, że pan jest tym znanym zegarmistrzem, co to otrzymywał ważne nagrody. – Odpowiedział bez wahania, po czym dodał jakby usprawiedliwiająco: – Chciałem oddać go do lombardu, ale oni tam marnie płacą. I tak tego nie zrobiłem. Właściciel powiedział, że nie przyjmie go za żadne pieniądze, bo nie wiadomo czy on w ogóle działa. To starszy człowiek. Znam go dobrze. Jest tak głuchy, że trudno się z nim porozumieć. To sknera, chciałby kupować rzeczy za bezcen. Dlatego przyszedłem do pana. Sprawdzenie, czy działa, to chyba nie zajmie dużo czasu? Kiedy mówił, przyglądałem mu się. Dobrze patrzyło mu z oczu. Nie był nachalny, nie wydał mi się też niebezpieczny. Rozejrzałem się, czy nie ma za nim nikogo, jakieś podejrzane towarzystwo, po czym zaprosiłem go do środka. Wchodząc wytarł starannie buty. To mnie ostatecznie przekonało. Zaprosiłem go do mego gabinetu. Podsunąłem mu krzesło do biurka, po czym usiadłem w fotelu po drugiej stronie. – Proszę pokazać mi to cudo. Zanim nieznajomy postawił budzik na biurku, wytarł go szarożółtą szmatką wyciągniętą z plastikowej torby razem z budzikiem. Po chwili stał przede mną kulisty przedmiot, obrócony tarczą w moim kierunku. Przyglądałem mu się. Nie było wątpliwości, był to budzik, jeden z tych nowoczesnych, wymyślnych, przyciągających wzrok. Czarny kolor, jakieś przyciski, oryginalna tarcza ze wskazówkami i cyframi. Pomyślałem, że oprócz wskazywania czasu i budzenia pełni on także jakąś inną funkcję, prawdopodobnie radioodbiornika. Wyglądał zwyczajnie, a jednocześnie miał w sobie coś niezwykłego, zastanawiającego. Wziąłem go w rękę, aby mu się przyjrzeć z bliższa; nigdy nie widziałem takiego zegara. Okrągła kula o średnicy dziesięciu centymetrów z wyjątkiem miejsca, gdzie znajdowała się lekko wypukła tarcza. Dla pewności wyciągnąłem specjalną suwmiarkę z szuflady i zmierzyłem go dokładnie. Trzymałem go w ręce i przyglądałem mu się. Była w nim logika, perfekcja i precyzja. Te trzy określenia cisnęły mi się do głowy. Nie dałem po sobie poznać, że budzik mnie naprawdę zainteresował, a nawet zaintrygował. Jeszcze raz popatrzyłem na niego. Okrągła tarcza, z boków płaskie przyciski, wszystko miniaturowe, ponadto jakieś guziczki wyglądające jak nierówności. Tył okazał się też nieco spłaszczony, powierzchnia tego spłaszczenia była podzielona na strefy. Obudowa budzika wyglądała mi na tworzywo sztuczne, wyjątkowo twarde, przypominające stal nierdzewną, lecz w zupełnie innym, bo czarnym kolorze. Kiedy przetarłem ją własną szmatką, którą niegdyś używałem praktykując jako zegarmistrz, nabrała łagodnego połysku. – Nigdy nie widziałem takiego budzika. To musi być coś nowego, zapewne budzik elektroniczny, który można również nakręcać ręcznie. Taka kombinacja nowoczesności i tradycji. Zastanawiałem się. Po chwili zaproponowałem gościowi: – Musiałby pan zostawić go u mnie. To będzie wymagało trochę pracy. Spróbuję go otworzyć i sprawdzić w środku, co w nim nie działa. Nie wiem, ile to mi zajmie czasu. Może dzień, może dwa, bo mam także inne obowiązki. Odc. 2 Patrząc na mężczyznę doznałem wrażenia, że propozycja zostawienia u mnie budzika w celu sprawdzenia nie spodobała mu się. Wahał się. Przyszła mi do głowy myśl. – Jak rozumiem, pan chce go sprzedać? To może ja kupiłbym go od pana? Tak naprawdę, to go nie potrzebuję, bo jak pan widzi, mam dosyć różnego rodzaju czasomierzy w gablotach, ale miałbym przynajmniej jakieś zajęcie rozkręcając go. Jestem ciekaw jak wygląda nowoczesny budzik. Mężczyźnie zabłysły oczy. Propozycja przypadła mu chyba do gustu. – Albo jeszcze lepiej. Dam panu w zamian zegarek ręczny albo inny budzik, dużo cenniejszy niż pański. Pokażę panu kilka. Może pan wybrać sobie taki, jaki najbardziej podoba się panu. Znalazca popatrzył na mnie wyczekująco. Podszedłem do oszklonej, bocznej szafki po prawej stronie, skąd wyjąłem trzy zegarki zaprojektowane przeze mnie. – Wszystkie one zdobyły nagrody na wystawach sztuki zegarmistrzowskiej. Proszę ocenić je; może któryś z nich podoba się panu. Mężczyzna podniósł się i podszedł do biurka. Brał po kolei każdy zegarek do ręki i przyglądał mu się z uwagą. Ożywił się. – Chce pan mi dać któryś z tych zegarków w zamian za budzik? Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – Na zawsze? – Tak. Gotów jestem to zrobić. Nie byłem jednak całkiem zdecydowany. Miałem wątpliwości, czy budzik nie był skradziony. Zanim dobiliśmy targu rozmawialiśmy jeszcze. Chciałem wiedzieć jak mężczyzna się nazywa oraz w jaki sposób przedmiot znalazł się w jego rękach. Odpowiadał bez wahania. Podał nazwisko, jeśli dobrze zapamiętałem, było to Pavo, oraz imię Arno, które natychmiast uciekło mi z pamięci. – Nazywają mnie Paw. To taka ksywa od nazwiska. Wszyscy tutaj mnie znają. Jestem bezdomny, włóczę się po okolicy i dorabiam sobie jak mogę. Dobrzy ludzie mnie wspomagają, czasem dadzą coś do jedzenia albo jakieś pieniądze. Ale najchętniej przyjmuję pracę do wykonania. Takie różne przynieś, podaj, pozamiataj. Kiedy skończył wyjaśnienia, popatrzył na mnie. Widocznie sobie przypomniał, o co go pytałem, bo dodał od razu, że budzik znalazł. Byłem przekonany, że mówi prawdę. Nie kręcił, nie udawał, że był to podarunek od kogoś z rodziny, albo ze znalazł go na strychu domu, gdzie robił porządek. Okazało się, że było to w pobliżu. – Przy tym nowym wielkim budynku, gdzie są laboratoria technologiczne firm japońskich. Nazwa Nippon czy coś takiego. Przypomniałem sobie napis na budynku „Industrial Park. Japanese Technological Laboratories”. Były tam jeszcze jakieś dalsze słowa, ale uciekły mi z pamięci. – Budzik leżał w krzakach za ławką przy tym małym parku. – Kontynuował Pavo. – . Poszedłem tam za potrzebą. Potknąłem się o niego. Był przykryty torbą papierową. Z ciekawości podniosłem papier i wtedy go zobaczyłem. Był zakurzony i pobrudzony, jakby ktoś specjalnie to zrobił. Podniosłem go i porządnie wytarłem. Najpierw poszedłem z nim do lombardu a potem od razu do pana, jak sobie przypomniałem, że jest pan tym znanym zegarmistrzem. Opowieść Pavo wywołała we mnie wspomnienia. Przypomniałem sobie zdarzenie z dzieciństwa, kiedy za drewnianym płotem fabryki, gdzie pracowali moi rodzice, zauważyłem zabawkę, mały zielony traktorek z przyczepką w żółtym kolorze. Strasznie mi się spodobały. Leżały tam już od kilku dni. Chodziłem i chodziłem przy płocie, oglądałem je przez szparę między sztachetami, lecz bałem się przeskoczyć przez płot. Kiedy następnego dnia przyszedłem tam gotów to zrobić, traktorka z przyczepką już nie było. Nie mogłem odżałować mojego wahania. Nie zastanawiałem się więcej. Wziąłem budzik i wręczyłem Pavo wybrany przez niego zegarek. Obydwaj wiedzieliśmy, że to on wygrał na tej wymianie. Ale nie żałowałem. Nie myślałem już o tym, że budzik nie był jego własnością. Bezdomni włóczędzy mają szczególne umiejętności znajdowania rzeczy, na których nikomu już nie zależy. Jeśli zegarek znalazł się w parku w krzakach, to pewnie ktoś go tam wyrzucił. – Usprawiedliwiałem swoje postępowanie. Odc. 3 Po wyjściu Pawia z gabinetu przyglądałem się chwilę budzikowi, po czym odstawiłem go na półkę w pobliżu okna. Tego dnia nie miałem czasu, aby się nim zająć. Nie śpieszyłem się, był już moją własnością. Potem zapomniałem o nim. Kiedy wieczorem wróciłem do gabinetu, usłyszałem ciche tykanie. Zastanawiałem się, co się stało. Zegarek uruchomił się samoistnie, bez interwencji z zewnątrz. Ożywił się po tym, jak postał kilka godzin na parapecie okna. Doszedłem do wniosku, że był to efekt intensywnego światła słonecznego padającego z zewnątrz. Budzik musiał mieć baterie słoneczne. To było jedyne wyjaśnienie. Nie potrzebował niczego więcej niż odpowiedniej dawki światła. Wtedy zaczął chodzić wyrażając swą radość głośnym tykaniem. Kiedy pomyślałem o „radości”, przyszło mi do głowy, że traktuję budzik jak człowieka. Podszedłem do okna i obserwowałem go. Chodził, nie ulegało wątpliwości. Co mnie zaskoczyło, to fakt, że pokazywał właściwy czas, godzinę osiemnastą trzydzieści pięć. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero po dłuższej chwili. To było dziwne. W pokoju nie było nikogo, więc musiał sam się uregulować. Jeśli moje rozumowanie było słuszne, to był on znacznie bardziej skomplikowanym urządzeniem, niż wydał mi się na początku. Sam się uruchomił i sam ustawił czas. – Postałeś kilka godzin w pobliżu źródła światła i naładowałeś się – mruknąłem głośno do siebie. Ledwie skończyłem, usłyszałem głos dobiegający gdzieś ze środka obudowy budzika, dostatecznie wyraźny, aby nie mieć wątpliwości. To był głos budzika. – Mówiący zegar nie jest niczym nadzwyczajnym – to były jego słowa. To mnie kompletnie zaskoczyło. Nie wiedziałem jednak jak zareagować, czy w ogóle powinienem coś zrobić. Niezdecydowany czekałem, co będzie dalej. – Proszę mnie uważnie wysłuchać – odezwał się znowu głos z wnętrza budzika. Był wyraźniejszy i jakoś uspokajający. Albo tak mi się wydało. – Nie jestem zwykłym budzikiem, ale robotem. Mogę rozmawiać z tobą. Z pewnością widziałeś roboty, które mogą się komunikować, informować i odpowiadać na pytania. Podobnie jak człowiek, widzę, słyszę i mówię. Przypomniałem sobie nagrania video i filmy w telewizji oraz na YouTube, gdzie pokazywano roboty. Miały tylko inną postać. Były podobne do ludzi. Odmienność postaci była chyba głównym elementem zaskoczenia. Miałem sobie za złe, że ja, stary doświadczony zegarmistrz, dałem się zaskoczyć czymś tak prozaicznym jak automatyczny głos generowany przez robota. – Przepraszam na chwilę – powiedziałem, po czym przyciągnąłem sobie fotel w pobliże okna. Zanim usiadłem umieściłem budzik na wysokości moich oczu na półce regału stojącego obok okna. Usadowiwszy się wygodnie w fotelu odezwałem się pewniejszym głosem: – Czy możemy wobec tego porozmawiać? – Oczywiście. Co chciałbyś wiedzieć? Najłatwiej jest mi odpowiadać na pytania. Może jednak na początek przedstawię się. Nazywam się Robo i jestem robotem-budzikiem, korzystającym ze sztucznej inteligencji. Nie wiem dlaczego, ale zaskoczyło mnie, że budzik zwraca się do mnie przez „ty”, zamiast przez „pan”. Zignorowałem to, bo wypadało mi odezwać się. Też się przedstawiłem: – Sefardi Baroka, zegarmistrz, obecnie na emeryturze. Postaram się zapamiętać twoje imię, Robo, będzie nam łatwiej rozmawiać. Rozmawialiśmy niezbyt długo. Wyjaśniłem Robo okoliczności, w jakich trafił do mnie. Podziękował mi za to. – Byłem wyłączony. To dzięki tobie wróciłem do siebie. Przy okazji, nie miej mi za złe, że zwracam się do ciebie bezpośrednio zamiast przez „pan”. Wiem, że jesteś człowiekiem w starszym wieku, bo umiem rozeznać głos, wiem kiedy do mnie mówi mężczyzna a kiedy kobieta, czy jest to dziecko czy dorosły. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Słuchając mojego nietypowego rozmówcę, czułem się coraz bardziej niepewnie. Miałem do czynienia nie z jakimś prostym urządzeniem, umiejącym odpowiadać na proste pytania i coś logicznie wyjaśnić, albo choćby powiedzieć „nie wiem”, ale z czymś nieporównywalnie bardziej wyszukanym. Musiałem to wszystko przemyśleć i przygotować się. Rozpaczliwie potrzebowałem dowiedzieć się czegoś więcej, poczytać coś o robotach i sztucznej inteligencji. – Nie będę ukrywać, Robo, że zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałem się, że budzik do mnie przemówi. Do głowy by mi nie przyszło, że możesz być robotem. Czuję się niezręcznie tym bardziej, że jestem zegarmistrzem i widziałem już niejedno w życiu. Dlatego proponuję, abyśmy odłożyli naszą rozmowę do jutra. Robo powiedział tylko: – W porządku. Spotkajmy się wobec tego jutro. O dowolnej porze. Ja nie mam nic do roboty. Chętnie się dostosuję. Nie musimy się umawiać, po prostu przyjdź i odezwij się do mnie. Zresztą i tak cię zauważę. Nie przewiduję problemów, bo ilość światła wpadającego do mieszkania jest dostateczna, aby nie zabrakło mi energii. Rozstaliśmy się. Postanowiłem zmienić wszystkie moje plany na następne dni. Od dawna nie odczuwałem takiego podniecenia. Było to jak spotkanie z człowiekiem z innej planety. Odc. 4 Następnego dnia od rana solidnie pracowałem, przeglądając informacje na interesujący mnie temat robotów. Nie robiłem tego w gabinecie, gdzie zostawiłem Robo, ale w sypialni, gdzie mam krzesło, stolik i laptop z podłączeniem do sieci kablowej. Okazało się, że nie jest to jeden temat ale wiele, ponieważ z robotyką nierozerwalnie związane są dziedziny mechaniki, automatyki, elektroniki, sensoryki, cybernetyki, informatyki oraz sztucznej inteligencji. Od razu uznałem, że obszar wiedzy związanej z budzikiem-robotem był zbyt szeroki. Nie miałem czasu ani chęci wgłębiać się w obce mi obszary wiedzy; o niektórych nawet nie słyszałem, nie mówiąc o jakimś choćby jakimś najogólniejszym ich rozumieniu. – Do diabła – powiedziałem sobie w pewnym momencie – im dalej w las, tym więcej drzew. Powstrzymaj się, chłopie, nawet przed pobieżnym przeglądaniem takiej masy informacji. Przecież nie zamierzasz zostać naukowcem! Byłem zły na siebie. Ponieważ nie sposób było to wszystko ogarnąć, postanowiłem skoncentrować się na sprawie interakcji robot-człowiek. Chodziło mi przede wszystkim o „rozgryzienie”, jak funkcjonuje Robo, jak komunikuje się ze mną i jak daleko sięgają jego możliwości. Idąc tą drogą uznałem, że najważniejsze jest ustalenie, czy nie stanowi on zagrożenia dla mnie. Zadałem sobie proste pytanie: – Skoro masz w domu robota, który – jak się okazuje – tylko w małej części jest budzikiem, to jakie mogą wyniknąć z tego konsekwencje? Wciąż miałem znikome pojęcie, jakie są możliwości Robo, co może a czego nie może zrobić, czy mówi mi o wszystkim, czy też coś ukrywa przede mną, czy ktoś może nim sterować z zewnątrz czy też działa on samodzielnie podobnie jak ja. Idealnie byłoby poznać przynajmniej to minimum: jaki jest zasięg i potencjał jego możliwości. Uznałem to za praktycznie nieosiągalne. Dodatkowo, niepokoiła mnie świadomość, że roboty są zdolne do uczenia się. Odszedłem od komputera sfrustrowany. To było straszne. Im więcej czytałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, jak mało wiem. Nagle poczułem się zagrożony właśnie z powodu mojej niewiedzy a nawet braku wyobrażenia, co taki robot może zrobić. Czy na przykład nie może wysadzić się w powietrze razem ze mną. Żałowałem, że nie zajrzałem do jego wnętrza. Teraz było już za późno. ***** Do gabinetu wróciłem po południu, zaraz po obiedzie, jak tylko trochę odpocząłem. Zwyczajowo piję kawę po posiłku, czasem nawet dwie, jedną po drugiej, aby nie zasypiać. Tym razem nie była mi ona w ogóle potrzebna. Wiedziałem, że rozmowa z czymś tak niezwykłym jak nowoczesny robot ukryty w budziku, będzie stymulująca. Kiedy uczestniczę w żywej dyskusji nie mam problemów z zasypianiem. Po głowie chodziła mi masa pytań. Zanotowałem sobie niektóre z nich. Jedno z pierwszych było, dlaczego Robo ma postać budzika. Wszystkie obiekty, jakie oglądałem w Internecie, to były wielkie i niekształtne roboty przemysłowe, roboty człowiekopodobne imitujące zachowania ludzi i służące głównie udzielaniu informacji, albo czworonożne roboty konstruowane dla celów wojskowych. Te ostatnie były niesamowite. Gdybym tego sam nie zobaczył, to chyba bym nie uwierzył w to, co potrafi robot. Szczególnie zapadł mi w pamięć malutki tworek, przypominający zabawkę – wózeczek na czterech plastikowych kółkach. Takie maleństwo, które można nafaszerować środkiem wybuchowym. Stojąc przed budynkiem robot wysuwał część swojej konstrukcji do góry, a następnie z niesamowitą łatwością katapultował się na dach budynku na wysokość co najmniej czterech metrów. Nie miało znaczenia, jak upadał, ponieważ natychmiast wracał do równowagi, stojąc na kółkach w gotowości do dalszej drogi. ***** Przed wejściem do gabinetu przypomniałem sobie, właściwie postanowiłem, aby nie używać określenia „budzik,” „zegar” lub „robot”, tylko zwracać się do mojego rozmówcy używając imienia Robo. Była to forma uznania dla jego niezwykłości: dobrze mi znany budzik, przedmiot, rzecz bądź co bądź martwa, dysponuje cechami typowymi dla człowieka, takimi jak zdolność rozumienia, logicznego myślenia, słuchania, mówienia i odpowiadania na pytania. Podświadomie traktowałem Robo jak istotę wyższego rzędu, coraz bardziej kojarzącą mi się z żywą maszyną. Wiedza, jaką sobie przyswoiłem w ciągu kilku dni, co najmniej rozjaśniła mi kilka spraw, lecz w nieporównywalnie większym stopniu zasiała wątpliwości. Robo zdał mi się być teraz czymś jeszcze bardziej wyjątkowym. Wiem, że to przesada, ale bez tej uspokajającej pewności, że tak jest istotnie. Takiej, którą mamy patrząc na przykład na psa. Wiemy doskonale, co to za zwierzę, bo towarzyszy człowiekowi od tysięcy lat i umiemy przewidzieć jego zachowanie prawie w stu procentach. Odc. 5 Robo zastałem na półce, jak zawsze, ale w nieco innym miejscu, jakby się przesunął. Zostawiłem go na środku półki, teraz był bliżej jej krawędzi i okna. Naszła mnie myśl, prawie przekonanie, że jest on w stanie poruszać się po płaskiej powierzchni. – Może wykorzystuje wibrację, aby przesunąć się w określonym kierunku? – to było logiczne pytanie. Oglądając go przy zakupie nie zauważyłem u podstawy budzika innego mechanizmu jak cztery niewielkie nóżki, które wydały mi się nieruchome. Robo uprzedził mnie. Pierwszy mnie zauważył i pozdrowił. Głupio się poczułem, bo myślałem, że rozpoczęcie rozmowy mnie przypadnie w udziale. Tak sobie zaplanowałem. Przełknąłem niemiłą pigułkę zaskoczenia i skoncentrowałem się. W pierwszej kolejności chciałem mu się dobrze przyjrzeć, przyniosłem w tym celu lupę. Najbardziej intrygowała mnie teraz jego zdolność poruszania się. Zapytałem go, czy ma coś przeciwko temu, abym obejrzał go z bliska. – Chcę to zrobić, aby poznać ciebie jak najlepiej i móc zadawać rozsądniejsze pytania. Po prostu sensowniej rozmawiać – uzupełniłem, mając wrażenie, że mówię jakbym był młodzieńcem rozmawiającym z obrażoną na niego narzeczoną. Pytanie od razu wydało mi się głupie, jak tylko je wypowiedziałem. Pytać budzik o to, czy zgadza się, abym wziął go w ręce i przyjrzał mu się! Poczułem gniew na siebie samego, że mam jakieś rozdwojenie jaźni. Miałem przecież do czynienia ze zwyczajnym przedmiotem, martwą istotą, z wbudowanym mechanizmem przetwarzania informacji i artykulacji słów. Rob rozwiązał moje wątpliwości. – Oczywiście, bez najmniejszego problemu. Jestem do tego przyzwyczajony. Kiedy mnie tworzono, setki razy brano mnie do ręki, oglądano, dotykano, ściskano, uderzano i zrzucano na ziemię. Jestem odporny na takie zachowania. Nie krępuj się. Nie mam strefy poczucia bezpieczeństwa. Martwiłbym się tylko, gdybyś chciał mnie rozkręcać. Zastanowiłem się chwilę nad jego ostatnim zdaniem, po czym wziąłem go do ręki i – korzystając z lupy – zacząłem badać; robiłem to bez pośpiechu, systematycznie, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Cały czas rozmawialiśmy. Nie była to skomplikowana rozmowa. Po prostu relacjonowałem mu, co widzę, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie z prośbą o wyjaśnienie. U podstawy budzika widoczne były cztery nóżki osadzone w malutkich zagłębieniach. Teraz dopiero zauważyłem, że dolna część obudowy wygląda jak dwie małe gąsienice przypominające kształtem gąsienice stosowane w ciężkim sprzęcie transportowym, budowlanym i w czołgach. Wyglądały jakby dawały się wysunąć na zewnątrz. Powstrzymałem się z pytaniem Robo o wyjaśnienie. Zbudziły się we mnie nieskonkretyzowane wątpliwości. Intuicja podszeptywała mi zachowanie ostrożności. Postanowiłem być bardziej powściągliwy i zważać bardziej, o czum rozmawiam z Robo. Przyszło mi do głowy, że mimo swojej bezpośredniości i uprzejmości nie powie wszystkiego. – Każdy ma jakąś tajemnicę do ukrycia – to była moja konkluzja. ***** Wieczorem siedziałem dłużej przy biurku. Miałem trzy dokumenty do przejrzenia i sprawy do uporządkowania. Robo stał w tym samym miejscu, co poprzednio – na półce, w pobliżu okna. Odbywaj milczeliśmy. Miałem wrażenie, że zasnął; zastanowiłem się, czy w życiu robota, myślącego automatu, istnieje coś takiego jak sen i czuwanie. Siedząc nasłuchiwałem każdego szmeru. Raz mi się wydało, że coś słyszę, potem pomyślałem, że to jakieś przywidzenie. Postanowiłem to sprawdzić, pozorując spacer po pokoju. Powiedziałem głośno: – Robo! Nie zważaj na mnie. Pochodzę teraz trochę po gabinecie, aby rozprostować nogi i kręgosłup. Zawsze to robię po dłuższym siedzeniu przy biurku. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, Nie byłem pewien, czy moje słowa dotarły do Robo, założyłem jednak, że tak. Kontynuowałem eksperyment. Kiedy słyszałem od strony okna coś, co przypominało szmer, szedłem w tym kierunku. Miałem wrażenie, że szmer ucichał i znikał. Po kilku takich wyprawach w kierunku okna i z powrotem, nabrałem przekonania, że obydwaj, Robo i ja, gramy jakąś grę, wsłuchując się i obserwując się nawzajem. Przypomniało mi to dwa obserwujące się zwierzęta, z których każde mogło stać się zwycięzcą lub ofiarą. Chodziło o indyjską mangustę i węża, ich grę zachowań, pozorowanych ataków i równoczesnej obrony, przedstawioną w książce „Cybernetyka” jako ilustracja sprzężenia zwrotnego. To była walka na śmierć i życie, ponieważ któryś z ataków musiał być ostateczny. Odc. 6 Przed pójściem spać obejrzałem na YouTube kilka krótkich filmów dokumentacyjnych o robotach. Czułem potrzebę i presję uczenia się. Mając w domu robota objawiającego się w coraz to innym świetle, znalazłem się w rzeczywistości, zupełnie odmiennej od dotychczasowej. Rozmowy prowadziliśmy prawie każdego dnia. Było w nich coraz więcej tematów łączących świat technologii, robotyki i automatyki, z którego wywodził się Robo oraz świat przyrody ożywionej, do którego ja należałem. Uznałem to za najlepszy sposób poznawania Robo i tego, co sobą reprezentuje. Odczuwałem potrzebę zbliżenia między nami, większej zażyłości i wzajemnego zaufania. Byłem świadomy, że to zbliżenie ma granice, ponieważ między nami istniały bariery nie do pokonania; byliśmy wytworami różnych rzeczywistości. On – sztucznej inteligencji, zdolny do uczenia się i samodoskonalenia; ja zaś – ludzkiej cywilizacji, ale praktycznie ograniczony do własnej inteligencji, czyli mojej wiedzy, doświadczeń, umiejętności i intuicji. Moja inteligencja to inteligencja pojedynczego człowieka. Robo miał nade mną jedną zasadniczą wielką przewagę: sztuczną inteligencję zdolną do nieporównywalnie szybszego uczenia się. Obserwując postępy technologii, czułem, że Robo jest w stanie mnie przewyższyć, tym bardziej, że w perspektywie widoczna jest już kombinacja technologii i żywego organizmu, prawdziwy, a nie domniemany cyborg. Odbierałem to jako rosnące niebezpieczeństwo, w dodatku niemożliwe do określenia do natury, skali i kierunków rozwoju. Byłem zadowolony, że jestem na tyle rozważny, czy po prostu ostrożny, aby nie zakładać, że w relacjach człowiek – robot to ja będę wygrany. Ostatecznie Robo był tworem dysponującym pamięcią, zdolnością rozumowania, obserwacji. podejmowania decyzji, komunikacji, czyli ludzkimi umiejętnościami. Bałem się wchodzić dalej w takie rozważania, aby nie stracić poczucia gruntu pod nogami. Bałem się rzeczywistości szybko uczących się robotów. – Kurwa mać! Zawsze mam jakieś wątpliwości! – Wrzasnąłem nagle do siebie. Musiałem wyładować tę frustrację. Staję się wulgarny najczęściej wtedy, kiedy czuję, że nie rozumiem czegoś ważnego, kiedy to „coś” mi bezpowrotnie ucieka lub zagraża. ****** Po tygodniu spotkań z Robo łatwiej mi się rozmawiało, więcej wiedziałem, byłem ostrożniejszy. Nie używałem już określenia „budzik” chyba, że mi się wymknęło. Wydawało mi się, że i Robo czuje się pewniej. Słyszałem to w jego głosie; mówił wyraźniej i z przekonaniem, podobnie jak mój GPS. Zauważyłem to po wyjeździe samochodem, kiedy musiałem skorzystać z tego urządzenia. Minionej nocy, nie mogąc zasnąć, chodziłem po mieszkaniu. Drzwi do gabinetu były otwarte, mogłem więc słyszeć regularne tykanie: tik – tik, tik – tik, tik – tik. Wydało mi się, że było ono równiejsze i mocniejsze niż zawsze. Brzmiało to nieprawdopodobnie. W rozmowie Robo wyjaśnił mi tę kwestię. – Mogę ustawić głos w różny sposób: wyłączyć tykanie całkowicie lub tykać na różnym poziomie donośności. Większość ludzi lubi odgłos tykania. Mówią, że to ich wycisza i uspokaja, ponieważ tłumi hałasy otoczenia. Po minucie lub dwóch przyzwyczają się do tykania i już go nie słyszą. Jeśli sobie życzysz, mogę wyciszyć się całkowicie, ale wtedy możesz czuć się nieswojo. Będziesz miał uczucie, jakbym ukrywał się przed tobą. Kiedy słyszysz tykanie, wiesz, że jestem blisko, i w każdej chwili możesz nawiązać ze mną kontakt, podobnie jak z człowiekiem. Przyznałem mu rację, kiedy to przetestowałem. Słyszałem jego tykanie, po chwili rzeczywiście o nim zapominałem. Kiedy chciałem, znowu do niego wracałem. To rzeczywiście uspokajało. Zacząłem zastanawiać się, czym jest „robot myślący”, reagujący prawie jak człowiek, oraz jak mogą wyglądać jego relacje z ludźmi. Nie sposób było to zrozumieć. Rodziło to we mnie niepewność i frustrację. Z tego powodu nocami nie mogłem, może nawet i nie chciałem spać. Byłem tak rozbudzony, że nie pozostawało mi nic innego, jak oddawać się rozważaniom na jakiś temat. Najczęściej pojawiał się on spontanicznie. Nie musiałem go wymyślać. Chodziłem wtedy po pokoju, aby się uspokoić. Którejś nocy przysnąłem w fotelu w gabinecie. Obudziłem się odrętwiały, kark mnie bolał. Wstałem, aby oddać się zwyczajowej nocnej praktyce. Chodząc po gabinecie wpadłem w dziwny rytm. Na „tik” budzika stawiałem stopę na podłogę, kiedy słyszałem kolejny „tik”, stawiałem drugą. Wyobraziłem sobie, że moje nogi są ponumerowane: „pierwsza” i „druga” zamiast „prawa” i „lewa”. Uznałem, że mogę to wykorzystać dla eksperymentu w celu sprawdzenia, czy Robo ma poczucie humoru oraz zdolność abstrakcyjnego myślenia. Zapaliłem światło. Zareagował natychmiast: – Dobry wieczór, Sefardi. Co za niespodzianka! Nie wyjawiłem mu mojego zamiaru, powiedziałem tylko, jakby nigdy nic, że ponumerowałem sobie nogi. – Po prostu oznaczyłem je inaczej niż wszyscy ludzie. Nie prawa i lewa, ale pierwsza i druga. Odpowiada to logice matematycznej i chyba także logice czasu. W tej drugiej kwestii nie wypowiadam się ze zbytnią pewnością, bo mało się na tym znam, choć znam się na pomiarach czasu. – Zgadzam się z tobą – podchwycił Rob ku memu zaskoczeniu. Nie spodziewałem się po nim takiej reakcji. Jego reakcja była dosyć absurdalna. Robo kontynuował. – Czas się liczy. A właściwe jego upływ daje się liczyć. Jestem czasomierzem i wiem to równie dobrze jak ty. Z drugiej strony wiem, że ma czasu lewego, czy prawego. Wydaje mi się, że jest to śmieszne, choć nie za bardzo to rozumiem, ponieważ nie umiem rozróżnić między śmiesznością a nieśmiesznością. Mam wiedzę encyklopedyczną, ale nie życiową, taką jak ty i inni ludzie. Z przekory odpowiedziałem mu, że przesadza przedstawiając takie argumenty. – Dzisiaj nie ma czasu prawego czy lewego, ale czy możesz z absolutną pewnością wykluczyć, że taki czas kiedyś się nie pojawi? – Nie umiem na to odpowiedzieć. To zbyt abstrakcyjne myślenie. Wiem, jaka jest definicja abstrakcji ale samej abstrakcji nie rozumiem. To dla mnie zbyt trudne. Ale uczę się i mam przekonanie, że kiedyś porozmawiamy o tym jak równy z równym. Uznałem, że rozmowa nie doprowadzi nas do nikąd, dlatego wróciłem do mojego zwariowanego ćwiczenia z krokami. Zacząłem stawiać kroki i liczyć na głos i komentować. Kiedy usłyszałem trzeci „tik”, zrobiłem trzeci krok, co znaczyło, że postawiłem na podłodze znowu pierwszą nogę. Na czwarty tik postawiłem drugą nogę. Dało mi to pole do absurdalnego spostrzeżenia, że wprawdzie ilość kroków się zwiększa, ale nogi wykonujące te kroki pozostają niezmiennie w tej samej liczbie. Uznałem to za wygłup, i wróciłem do tradycyjnych pojęć prawej i lewej nogi. Powiedziałem o tym Robo. – Zamiast numerować nogi pierwsza-druga, wróciłem do starych określeń: lewa-prawa. Odpowiedzi krótko: – To logiczne i już utrwalone myślenie. Rozumiem to i dlatego mi się podoba. Chodzenie nocą po pokoju równo z tykaniem budzika uspokajało mnie bardziej niż wtedy, kiedy go nie słyszałem. Chodząc w takt budzika zapominałem o czasie. To była prawdziwa korzyść; coś, czego wcześniej nie odczuwałem. Było to bardzo pozytywne przeżycie. Miałem poczucie, że żyję niezależnie od czasu, może nawet poza czasem. Przestawałem wtedy odczuwać niepokój śmierci, której wcielenie – czarna zmora – męczyła mnie nocami. W miarę upływu czasu nabieraliśmy do siebie zaufania i częściej rozmawialiśmy. Były to dobre rozmowy. Dzięki nim poznałem granice gotowości Robo do dzielenia się ze mną swoją wiedzą. Kiedy pytałem go o to, jak jest skonstruowany, jak myśli, czy jak się uczy, unikał odpowiedzi, najczęściej przedstawiając jakąś wymówkę. Kiedy ja sam wyrażałem pogląd na temat, jak działa robot taki jak on, z reguły nie zaprzeczał, ani nie potwierdzał, zostawiając mnie w niepewności. Dało mi to dużo do myślenia. Nabrałem przekonania, że wprawdzie na początku mówił mi wiele i szczerze o sobie, to teraz więcej ukrywał przede mną. – Każdy ma tajemnice, którymi nie dzieli się z innymi. – mruknąłem do siebie cicho, aby nie usłyszał. To, co dowiedziałem się od Robo i ze źródeł w Internecie, upewniło mnie, że nawet zwykły robot dzięki sztucznej inteligencji ma dostęp do wiedzy wielokrotnie bogatszy niż człowiek. Ja w kontakcie z Robo mogłem korzystać tylko z mojego mózgu, stanowiącego odpowiednik komputera, robot oprócz własnego komputera-mózgu dzięki łączności online miał natychmiastowy dostęp do baz wiedzy w globalnej sieci komputerowej. – Ty masz natychmiastowy dostęp tylko do własnej pamięci, ja oprócz wewnętrznej pamięci mam do dyspozycji gigantyczną pamięć całej sieci komputerowej Internetu. Zapewnia mi to sztuczna inteligencja. Wystarczy, abym był tylko podłączony online, podobnie jak smartfon. – To różnica na moją korzyść –podsumował Robo. W miarę zdobywania wiedzy o robotach i sztucznej inteligencji, czułem się coraz bardziej niepewnie w obecności Robo. Odc. 8 Od pewnego czasu nurtowała mnie sprawa przeszłości Robo. Intrygowało mnie, jak doszło do jego pojawienia się w krzakach w pobliżu ławki. Miejsce i okoliczności znalezienia sugerowały, że powstał w którymś z laboratoriów mieszczących się w wielkim gmachu niedaleko mego domu. Domyślałem się, że musiał zniknąć stamtąd w tajemniczy sposób. Zacząłem kojarzyć fakty. Od momentu jego pojawienia się u mnie, wokół budynku nieprzerwanie węszyli ludzie noszący odznaki „Japanese Technological Laboratories”. Chodzili tam jakby czegoś szukali lub na coś czekali. Niedaleko stały trzy pojemniki na śmieci a nieco dalej rząd ponumerowanych skrzynek w kolorze bordowym wyglądających jak pocztowe. Były oznaczone wizerunkiem orła trzymającego w szponach symboliczny schemat labiryntu. W trakcie kolejnej rozmowy Robo sam mi to powiedział, ujawniając przy okazji cel, dla jakiego został stworzony. – Byłem bardzo zaawansowanym robotem. Postać budzika, małego, nierzucającego się w oczy urządzenia, miała to tylko kamuflować. Nadano mi ją, abym nie wzbudzał zainteresowania. Nie rzucałem się w oczy w odróżnieniu od robotów humanoidalnych. Kogo może interesować zwykły budzik? Byłem robotem zdolnym wykonywać różne zadania. Na pytanie, jakie to były zadania, Robo odpowiedział wymijająco: – Bardzo różne. To trudno określić jednym zdaniem. Zależy od okoliczności i potrzeb. Zapytałem go o pobyt w laboratorium, jak to wyglądało od początku, kiedy nadano mu świadomość. – W laboratorium pilnowano mnie bardzo starannie. Byłem cennym wynalazkiem, naładowanym sztuczną inteligencją. Byłem wyspecjalizowanym komputerem, wyposażonym w kamery i głośnik, zdolnym do nieprzerwanej obserwacji wybranego obiektu, podsłuchu, wszechstronnej komunikacji, z dostępem do kluczowych baz danych w Internecie. Traktowano mnie prawie jak cyborga. Moim przeznaczeniem było przetwarzać informacje pochodzące z systemu antyterrorystycznego i określać, gdzie pojawiły się lub mogły pojawić się największe zagrożenia. Miałem zdolność określania celów i priorytetów działań antyterrorystycznych. Jeśli pojawiłyby się zagrożenia w kilku miejscach naraz, miałem ustalić, dokąd w pierwszej kolejności trzeba skierować ludzi, sprzęt, psy i inne środki. To było niezwykle ważne zadanie. Chodziło o ochronę przed terrorystami wielkiego miasta, dziesięciu milionów ludzi, najbardziej zagrożonego obszaru kraju. Kiedy Robo przerwał, zaproponowałem przerwę. Nie lubiłem tego, ale czasem musiałem. Mogło to wynikać z konieczności wyjścia do toalety, sprawdzenia, kto dzwoni do drzwi, odebrania telefonu, kiedy ktoś miał do mnie dzwonić w ważnej sprawie. Robo był elastyczny, nie przeszkadzało mu to. Miał nieograniczone zasoby cierpliwości. Nie znał w ogóle, co to niecierpliwość czy presja czasu. Musiałem przemyśleć i zapamiętać to, co mi powiedział, potrzebowałem też napić się kawy. On był niezmordowany, mógł mówić nieprzerwanie, bez zmęczenia, jak długo miał zapas energii w akumulatorach. Po wypiciu mocnej kawy i sporządzeniu odręcznej notatki, wróciłem do Robo. Stał w tym samym miejscu, gdzie poprzednio, i natychmiast zaczął mówić. Nie czekał, aż powiem, że jestem gotów kontynuować naszą rozmowę. – Wszystkie rządy i policje na świecie śledzą ludzi, usiłując ustalić, czy nie są terrorystami, aby uprzedzić ich atak. Kto mógłby pomyśleć, że stojący spokojnie na stole, w gabinecie czy nawet w oknie wystawowym dużego sklepu budzik to właśnie centralny punkt systemu antyterrorystycznego, zdolny ustalić w ciągu sekund, gdzie i kto ma się znaleźć i jakie ma podjąć kroki. Chodziło o koordynację działań w sensie przestrzennym i czasowym, określenia odległości i czasu dotarcia. Była to forma operacyjnej optymalizacji działań antyterrorystycznych. Gdybym sam był zagrożony, miałem ulec samounicestwieniu. Po prostu wysadzić się. Ale to była ostateczność, rzecz mało prawdopodobna, ponieważ byłem strzeżony. – Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej o tym wszystkim? Dlaczego mówisz mi to teraz? Nie boisz się, że mógłbym próbować to wykorzystać? – zadałem te pytania, nie w formie zarzutu, ale z pewnym rozżaleniem. Były to głupie, nieostrożne pytania. Byłem zły na siebie samego. Domyślałem się, jaka mogła być odpowiedź Robo. Każdy unika a przynajmniej opóźnia mówienie o czymś, co jest dla niego niewygodne lub niekorzystne. – Nie zdradziłem ci wcześniej wszystkich moich tajemnic, ponieważ mogło to być niebezpieczne dla mnie jak i dla ciebie. Żyjemy teraz jak w symbiozie, mój los zależy od ciebie, twój los zależy ode mnie. Równie dobrze mogę się bać ciebie, jak ty mnie. Mówię to dopiero teraz, bo mamy do siebie więcej zaufania. Zabrzmiało to jak groźba lub ostrzeżenie. Robo mówił z większym napięciem niż zazwyczaj; reagował podobnie jak człowiek. Byłem o tym całkowicie przekonany. Przerwał moje myślenie. – Teraz to, co cię najbardziej interesuje, historia mojego pojawienia się i zniknięcia z laboratorium. Zasadniczą rolę odegrał w tym przypadek, los, jeśli chcesz to tak nazwać. Miałem opiekuna. Kogoś, kto był za mnie odpowiedzialny, prawdopodobnie własnym życiem. Była to kobieta, na imię miała Annika. Niewiele o niej wiedziałem. Ona musiała wiedzieć dużo więcej o mnie. Po kilku tygodniach znajomości nastąpiła zmiana w jej zachowaniu. Któregoś dnia przyszła z narady przygnębiona, jakby zgaszona. Nabrałem podejrzeń, bo zawsze była pozytywna i wesoła. Nie od razu chciała wyjawić, o co chodzi. W końcu wyciągnąłem to z niej. – Szef mówi, że zmieniły się priorytety. Chcą zrezygnować z twojej roli centralnego koordynatora operacji systemu antyterrorystycznego. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć, bo obowiązuje mnie tajemnica. I tak powiedziałam za dużo. – Nic więcej mi nie ujawniła. Czułem, że nieprzerwanie o mnie myśli i chce ocalić mnie przed czymś nieokreślonym. Domyślałem się, że jest to coś niedobrego i niebezpiecznego. Gdyby było inaczej, powiedziałaby to. Ludzie dzielą się dobrymi wiadomościami, bo nie ma w tym ryzyka. Wkrótce potem znalazłem się poza laboratorium. Tam gdzie mnie znalazł ten bezdomny, o którym mi opowiadałeś. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale to Annika musiała mnie jakoś przemycić na zewnątrz. Byłem kompletnie wyłączony. Rozładowała mi akumulatory i zablokowała system samosterowania. To ona to zrobiła. Udało jej się to, ale podejrzewam, że zapłaciła za to więzieniem, może nawet własnym życiem. Inaczej nie zostawiłaby mnie w krzakach. Tak. Myślę, że to najbardziej prawdopodobny scenariusz. Odc. 9 Wieczorem miałem o czym myśleć. Historia opowiedziana mi przez Robo nie dawała mi spokoju. Pod wpływem jego opowiadania, internetowych lektur oraz podszeptów intuicji w głowie zaczęły mi się lęgnąć dziwne myśli. Przełom nastąpił prawdopodobnie w momencie, kiedy poczytałem o układzie samosterującym zwanym „autonomem”. Doszedłem do wniosku, że w odróżnieniu od większości robotów, Robo jest właśnie autonomem, robotem samodzielnym, mogącym działać niezależnie, nie podlegając wpływom zewnętrznym. Znaczyło to, że nikt nie musiał niczego w nim uruchamiać, aby mógł funkcjonować dla realizacji jakiegoś celu. Celowość jest istotą samodzielności. Pomyślałem o inteligentnym samochodzie, który jeździ sam, bez kierowcy. Nie jest on jednak w pełni samodzielny, nie decyduje sam, kiedy ma ruszyć w trasę, którędy ma jechać i kiedy ma się zatrzymać. Ktoś to mu programuje i określa. Robo – było to dla mnie oczywiste – był kompletnie niezależny od wpływów w zewnętrznych. Sam inicjował, wykonywał i kończył działania w celu osiągnięcia efektów, które sam mógł ustalać. Autonom to konstrukcja wyposażona w sztuczną inteligencję. Jest to układ samodzielny, samosterowny składający się receptorów, efektorów, korelatora, alimentatora czyli akumulatora energii oraz homeostatu. Koncepcyjnie przypomina to żywy organizm. Ma receptory czyli sensory umożliwiające odbieranie sygnałów z otoczenia, w oparciu o które efektory podejmują działania, na przykład to, że Robo słucha, mówi, przeszukuje Internet, przesuwa się po półce czy uruchamia pobór energii.Jednym z najpowszechniejszych motywów w science-fiction jest bunt robotów. Po raz pierwszy pojawił się on w sztuce Karela Čapka (będącą zarazem pierwszym utworem, w którym pojawia się słowo „robot”) - to tam właśnie tytułowe Uniwersalne Roboty Rossuma przeciwstawiają się swoim konstruktorom i ludzkości w ogóle. Sam wątek istot stworzonych przez człowieka, które zwracają się przeciwko niemu, nie jest nowy i przewija się przez folklor, mity i literaturę (wystarczy chociażby wspomnieć Frankensteina), niemniej jednak wraz z pojawieniem się w fikcji robotów przyjął szczególną postać i zwykle stoi za nim lęk przed robotów (i maszyn w ogóle) to temat na inny artykuł. Tutaj omawiamy koncept, który swego czasu zrewolucjonizował science-fiction i myślenie o robotach w Asimov (właściwie Isaak Judowicz Ozimow) był pisarzem żydowskiego pochodzenia, który znany jest przeważnie z dwóch rzeczy: serii Fundacja opisującej powstanie ziemskich kolonii na różnych planetach, a potem ich upadek; oraz serii Roboty, która zaowocowała nowym gatunkiem mieszającym ze sobą kryminał z science-fiction (gdzie parą detektywów są człowiek i android) oraz konceptem Trzech Praw który zainspirował Asimova – Adam LinkWe wstępie do Pozytonowego detektywa Asimov wspomina o tym, że kiedy za młodu czytywał mnóstwo opowiadań science-fiction, z czasem zaczęło go męczyć to, iż historie z robotami zawsze kończyły się w jeden sposób: maszyny zwracały się przeciwko ludzkości i trzeba było je zniszczyć. Pewnego dnia natrafił jednak na opowiadanie Ja, Robot autorstwa Earla i Ottona Binderów (piszących pod wspólnym pseudonimem Eando Binder). Opublikowane w magazynie Amazing Stories, Ja, Robot opowiadało o zbudowanym na podobieństwo człowieka robocie, Adamie Linku, który został oskarżony o zamordowanie swojego twórcy. W tym i w kolejnych opowiadaniach, których był bohaterem, Adam Link był przedstawiony w nieco bardziej przychylnym świetle i łatwo było mu końców ta fascynacja Asimova robotami przetrwała do jego dorosłego życia, ale zaowocowała też pewnym namysłem nad motywem buntu maszyn, mianowicie – Asimov wierzył, że ludzkość nie jest głupia; że prędzej czy później przewidziałaby możliwość sztucznej inteligencji przeciwstawiającej się jej i próbowałaby zawczasu przygotować się na taką dlatego stworzył Asimov Trzy Prawa Robotyki, które brzmią następująco:Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym musi chronić samego siebie, o ile tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim raz pierwszy owe Trzy Prawa Robotyki pojawiły się w opowiadaniu z 1942 Zabawa w berka, które potem stało się częścią zbioru Ja, Robot (wydawca Asimova niespecjalnie przejmował się prawami autorskimi Binderów). Zbiór składa się z krótkich opowieści, które emerytowana robotyczka, Susan Calvin, opowiada reporterowi; jednocześnie przedstawiają one historię robotów i ludzkich postaw wobec nich w wymyślonej przez Asimova przyszłości. Również w późniejszych powieściach z serii Roboty Trzy Prawa pełnią pewną rolę, a w ostatniej z nich – Roboty i imperium – zostaje sformułowane Prawo Zerowe, które głosi, że „Robot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości.”; i ma być nadrzędne wobec Prawa Robotyki Asimova, choć miały swoje źródło w science-fiction, stały się ważnym elementem dyskusji na temat etyki robotów – tak tej fikcyjnej, jak i tej rzeczywistej. Wielokrotnie były poddawane krytyce i ta krytyka owocowała tworzeniem praw alternatywnych. Sam Asimov poddawał swoje koncepcje analizie i można nawet powiedzieć, że był pierwszym, który wykazywał ich potencjalne braki – każde opowiadanie z Ja, Robot przedstawia sytuację, w której Prawa Robotyki są poddawane próbie i stanowią źródło jakiegoś czy inaczej, Prawa Robotyki przebijają się w utworach science-fiction (zwłaszcza tych, które są ściśle związane z robotami), między innymi: w Westworld (serialu), grze Portal 2, czy Star Treku: Następnym Pokoleniu.
S;.-cha^E/Napisa iilustrowa:JanKarol Bardzobliskiespotkanie SirCharlesLope,czowiekniskiiraczej ysy,prezesKrólewskiegoTowarzystwaAs- tronautycznegochrisalfa EBooki Cykle Fantasy i SF Asimov Isaac - 3 Cykle kpl Asimov Isaac - 01. Cykl Roboty pdf Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 359 osób, 161 z nich pobrało i opinie (0)Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron) STRONA 1ISAAC ASIMOV ŚWIAT ROBOTÓW 1 TYTUŁ ORYGINAŁU: THE COMPLETE ROBOT PRZEŁOŻYŁ: EDWARD SZMIGIEL Książka dedykowana Marjorie Goldstein Dawidowi Bearingowi Hugh O’Neillowi, dla których właśnie piszę książki. STRONA 2„Roboty” to zbiór 31 opowiadań Isaaca Asimova, napisanych w latach 1939–1977 i po raz pierwszy zebranych w jednym tomie (większość z nich nie była jeszcze w Polsce publikowana). To właśnie Asimov uważany jest za „ojca” nowoczesnego opowiadania o robotach. Wymyślił termin robotyka i stworzył słynne trzy prawa robotyki, które każdy robot ma zakodowane w swym pozy tronowym mózgu. Dzięki tym mózgom istoty z metali, plastiku lub włókien syntetycznych potrafią radzić sobie w najbardziej zaskakujących sytuacjach. Na kartach książki spotkacie Państwo roboty, które zachowują się tak, jakby nie były zaprogramowane; roboty, które posłuszeństwo trzem prawom traktują zbyt dosłownie i roboty, które dążą do człowieczeństwa. Występują tu również ludzie: Mike Donovan i Greg Powell testujący modele eksperymentalne; Peter Bogert oraz cała reszta badaczy i projektantów z Korporacji Robots, a przede wszystkim niepowtarzalna doktor Susan Calvin — robopsycholog. Wielbiciele znakomitego pisarza, miłośnicy science fiction i robotów oraz wszyscy czytelnicy, którzy cenią zabawne, logiczne, intrygujące i pobudzające do refleksji opowiadania powitają z radością „Roboty” Asimova. Jest to książka dla każdego! STRONA 3WSTĘP Do czasu, kiedy miałem prawie dwadzieścia lat i byłem już zagorzałym czytelnikiem literatury science fietion, przeczytałem wiele opowiadań o robotach i stwierdziłem, że można je podzielić na dwie kategorie. W pierwszej znalazły się opowiadania opisujące roboty zagrażające człowiekowi. Nie muszę tego zbytnio wyjaśniać. Takie opowiadania były mieszaniną szczęku metalu i gardłowych odgłosów, zakładały, że „są rzeczy, których człowiek nie powinien wiedzieć”. Po pewnym czasie strasznie mi one obrzydły i nie mogłem ich znieść. Do drugiej kategorii (o wiele mniejszej) należały opowiadania o robotach sympatycznych i zazwyczaj poniewieranych przez okrutne istoty ludzkie. Te oczarowały mnie. Pod koniec 1938 roku na półkach księgarskich pojawiły się dwa takie opowiadania, które wywarły na mnie szczególne wrażenie. Pierwszym była nowela Eando Bindera pod tytułem Ja, Robot o świętym robocie o nazwisku Adam Link, a drugim opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy, które wzruszyło mnie sportretowaniem robota będącego wszystkim, czym powinna być lojalna żona. Dlatego też, kiedy 10 czerwca 1939 roku (o tak, ja naprawdę mam skrzętnie prowadzony pamiętnik) zasiadłem do napisania mojego pierwszego opowiadania o robotach, nie miałem żadnej wątpliwości w jakiej konwencji chcę je napisać. Tak powstał Robbie, opowiadanie o robocie–niańce i małej dziewczynce, o miłości i nieprzychylnie nastawionej matce, o słabym ojcu, złamanym sercu i powtórnym połączeniu we łzach. Pierwotnie ukazało się ono pod znienawidzonym przeze mnie tytułem Nieznajomy towarzysz zabaw dziecinnych. Ale zdarzyło się coś dziwnego, gdy pisałem to pierwsze opowiadanie. Zacząłem myśleć o robotach jak o produktach technicznych, zbudowanych przez inżynierów. Zbudowanych z zabezpieczeniami, tak by nie stanowiły groźby, i zaprojektowanych do określonych prac. Z biegiem czasu starannie zaprojektowane roboty przemysłowe coraz częściej były obecne w moich opowiadaniach. Charakter tych opowiadań, drukowanych w poważnej literaturze science fiction, zmienił się całkowicie. Nastąpiło to zresztą u prawie wszystkich innych autorów. To mi dało dobre samopoczucie i przez wiele lat, a nawet dziesięcioleci, bez skrępowania przyznawałem, że jestem „ojcem nowoczesnego opowiadania o robotach”. Później dokonałem innych odkryć, które mnie zachwyciły. Odkryłem na przykład, że słowo „robotyka”, określające naukę o robotach, było wymyślone przeze mnie i nigdy przedtem nie stosowane. (Po raz pierwszy użyłem go w moim opowiadaniu pt. Zabawa w berka wydanym w 1942 roku). Słowo to weszło obecnie do powszechnego użytku. Istnieją czasopisma i książki, w których robotyka znajduje się w tytule. Powszechnie wiadomo w kręgach miłośników sf, że to ja wymyśliłem ten termin. Nie myślcie, że nie jestem z tego dumny. Niewielu jest ludzi, którzy ukuli pożyteczny termin naukowy, a choć zrobiłem to nieświadomie, nie mam zamiaru pozwolić, żeby ktokolwiek na świecie o tym zapomniał. Co więcej, w Zabawie w berka po raz pierwszy jasno i dokładnie omówiłem moje Trzy Prawa Robotyki i one również stały się sławne. Pisząc opowiadania o robotach nie miałem pojęcia, że roboty powstaną za mojego życia. Właściwie byłem pewien, że tak się nie stanie i postawiłbym na to masę pieniędzy. (Przynajmniej 15 centów, co jest moją granicą zakładu przy stawianiu na pewniaka). I oto 43 lata po napisaniu mojego pierwszego opowiadania o robotach rzeczywiście mamy STRONA 4roboty. A na dodatek, są one takie, jak je sobie poniekąd wyobrażałem: przemysłowe roboty, stworzone przez inżynierów do wykonywania określonych prac i z wbudowanymi zabezpieczeniami. Można je znaleźć w licznych fabrykach, szczególnie w Japonii, gdzie istnieją zakłady całkowicie zrobotyzowane. Linie montażowe w takich fabrykach są na każdym odcinku obsadzone przez roboty. Z pewnością te roboty nie są tak inteligentne, jak moje: nie są pozytronowe, a nawet nie są humanoidami. Jednakże rozwijają się szybko dążąc do większych zdolności i uniwersalności. Kto wie, czym będą za czterdzieści lat? Jednej rzeczy możemy być pewni. Roboty zmieniają świat i pchają go w kierunku, którego nie potrafimy przewidzieć. Skąd się wzięły te prawdziwe roboty? Ich głównym producentem jest firma Unimation, Inc. w Danbury w stanie Connecticut. Jest to przodujący wytwórca robotów przemysłowych, odpowiedzialny prawdopodobnie za jedną trzecią wszystkich zainstalowanych robotów. Prezesem firmy jest Joseph F. Engelberger, który założył ją pod koniec lat pięćdziesiątych. Tak się interesował robotami, że postanowił uczynić ich produkcję dziełem swojego życia. Ale w jaki sposób, u licha, tak wcześnie zainteresował się robotami? Według jego własnych słów roboty zafrapowały go w latach czterdziestych, kiedy był studentem fizyki na Uniwersytecie Columbia i czytał opowiadania o robotach napisane przez swojego kolegę ze studiów, Isaaca Asimova. Wielkie Nieba! Wiecie, w tych bardzo dawnych czasach nie pisałem opowiadań o robotach kierowany ambicją. Wszystko, czego pragnąłem, to sprzedać je, aby zarobić kilkaset dolarów, które miały mi pomóc w opłaceniu czesnego za studia, a poza tym chciałem zobaczyć swoje nazwisko w druku. Gdybym tworzył w jakimkolwiek innym gatunku literatury, nic więcej bym nie osiągnął. Ale ponieważ pisałem w konwencji science fiction i tylko dlatego zapoczątkowałem — nie będąc tego świadomy — łańcuch wydarzeń, które zmieniają oblicze świata. A propos, Joseph F. Engelberger wydał w 1980 roku książkę pod tytułem Robotyka w praktyce: zarządzanie i zastosowanie robotów przemysłowych (wydana przez American Management Associations) i był na tyle uprzejmy, że poprosił mnie o napisanie przedmowy. Wprawiło to sympatycznych pracowników wydawnictwa w zdumienie… Różne moje opowiadania ukazały się w przynajmniej siedmiu zbiorach. Dlaczego miały pozostawać tak rozrzucone? Skoro wydają się znacznie ważniejsze, niż komukolwiek się śniło (najmniej mnie samemu) w momencie ich napisania, dlaczego nie zgromadzić ich w jednym tomie? Nie trzeba było długo prosić mnie o zgodę, więc oto trzydzieści jeden opowiadań, jakieś 200 000 słów, napisanych na przestrzeni lat 1939–1977. STRONA 5NIEKTÓRE ROBOTY NIEPODOBNE DO LUDZI Nie ustawiam opowiadań o robotach w kolejności, w jakiej zostały napisane. Raczej grupuję je według treści. Na przykład w tym pierwszym rozdziale zajmuję się robotami, które kształtem różnią się od człowieka. Przypominają psa, samochód, skrzynkę. Dlaczego nie? Roboty przemysłowe, które wyprodukowano później, nie posiadają przecież ludzkiej postaci. Pierwsze opowiadanie, „Najlepszy przyjaciel chłopca”, nie znajduje się w żadnym z moich wcześniejszych zbiorów. Zostało ono napisane 10 września 1974 roku i możecie w nim znaleźć odległe echo opowiadania Robbie, które napisałem 35 lat wcześniej, a które pojawia się później w tym tomie. Przy okazji zauważcie, że w tych opowiadaniach jestem wierny konwencji prezentowania robotów, o jakiej wspomniałem na wstępie. Jednak w opowiadaniu „Sally” robot bardziej bliższy jest tej pierwszej, groźnej konwencji. No cóż, jeśli chcę coś takiego zrobić od czasu do czasu, to chyba mogę. Któż mnie powstrzyma? STRONA 6NAJLEPSZY PRZYJACIEL CHŁOPCA — Gdzie jest Jimmy, kochanie? — zapytał pan Anderson. — Na kraterze — odpowiedziała pani Anderson. — Nic mu się nie stanie. Robies jest z nim. Czy już przyjechał? — Tak. Przechodzi testy na kosmodromie. Właściwie sam nie mogę się doczekać, żeby go zobaczyć. Naprawdę nie widziałem żadnego, odkąd opuściłem Ziemię piętnaście lat temu. Oczywiście z wyjątkiem tych na filmach. — Jimmy nigdy nie widział żadnego — powiedziała pani Anderson. — Bo urodził się na Księżycu i nie może odwiedzić Ziemi. Myślę, że ten którego sprowadzam tutaj będzie pierwszym na Księżycu. — Kosztował wystarczająco dużo — powiedziała pani Anderson wzdychając cicho. — Utrzymanie Robiesa też niemało kosztuje — dodał pan Anderson. Jimmy był na kraterze, tak jak powiedziała jego matka. Według kryteriów ziemskich chłopiec przypominał wrzeciono. Był wysoki jak na dziesięciolatka. Ręce i nogi miał długie i zwinne. W skafandrze kosmicznym wyglądał na tęższego i bardziej przysadzistego, ale potrafił sobie radzić z grawitacją księżycową jak żadna istota urodzona na Ziemi. Jego ojciec już na starcie nie mógł dotrzymać mu kroku, kiedy Jimmy wyciągał nogi i ruszał w kangurzych podskokach. Zewnętrzna strona krateru opadała ku południu i Ziemia, która tkwiła zawieszona na południowym niebie (tam gdzie zawsze się znajdowała, patrząc z Księżycowego Miasta), była prawie w pełni, tak że cała pochyłość krateru pozostawała jasno oświetlona. Pochyłość opadała łagodnie i nawet ciężar skafandra nie mógł powstrzymać Jimmy’ego od wbiegnięcia na nią płynnymi podskokami, które wywoływały złudzenie, że grawitacja nie istnieje. — No dalej, Robies — krzyknął. Robies, który usłyszał wołanie przez radio, zapiszczał i ruszył za chłopcem. Choć Jimmy był specjalistą w bieganiu, nie potrafił prześcignąć Robiesa, który nie potrzebował skafandra, miał cztery nogi i ścięgna ze stali. Robies poszybował nad głową Jimmy’ego, koziołkując i lądując prawie pod stopami chłopca. — Nie popisuj się, Robies — powiedział Jimmy — i pozostań w zasięgu wzroku. Robies ponownie zakwilił specjalnym piskiem, który oznaczał „tak”. — Nie ufam ci, ty krętaczu — krzyknął Jimmy i dał susa w górę przenosząc się nad zakrzywionym górnym skrajem ściany krateru na wewnętrzny stok. Ziemia zapadła się poniżej szczytu ściany krateru i nagle wokół chłopca zapanowała głęboka ciemność. Ciepła, przyjazna ciemność zacierająca różnicę między ziemią i niebem, gdyby nie migotanie gwiazd. Jimmy’emu właściwie nie wolno było bawić się po ciemnej stronie ściany krateru. Dorośli mówili, że to niebezpieczne, ale pewnie dlatego, że nigdy tam sami nie byli. Podłoże było równe i skrzypiące, a Jimmy znał dokładnie położenie każdego z niewielu kamieni. Poza tym czy mogło być niebezpieczne pędzenie przez ciemność, gdy podskakujący wokoło, piszczący i świecący Robies był tuż przy nim? Nawet bez świecenia Robies potrafił przy pomocy radaru określić, gdzie się znajdują. Chłopcu nie mogło się stać nic złego, kiedy Robies był w pobliżu. Podstawiał mu nogę, gdy Jimmy za bardzo zbliżał się do skały, wskakiwał na niego, aby mu okazać swoją ogromną miłość lub krążył dookoła i skrzypiał piskiem niskim i przerażonym, kiedy Jimmy chował się za skałą. Jednak cały czas wiedział bardzo dobrze, gdzie chłopiec się znajduje. Pewnego razu Jimmy położył się nieruchomo, udając że jest ranny, a Robies włączył STRONA 7alarm radiowy i mieszkańcy Księżycowego Miasta w pośpiechu przybyli na miejsce. Ojciec skarcił go za ten figiel i chłopiec nigdy więcej nie próbował podobnych sztuczek. Akurat gdy sobie przypomniał tamto wydarzenie, usłyszał głos ojca na swojej prywatnej fali. — Jimmy, wracaj. Mam ci coś do powiedzenia. Teraz Jimmy był bez skafandra i umyty. Zawsze trzeba było się obmyć po powrocie z zewnątrz. Nawet Robies musiał być spryskany, ale on to uwielbiał. Stał na czworakach — drżące i troszeczkę świecące małe ciało długości ponad trzydziestu centymetrów oraz mała głowa bez ust, z dwoma szklanymi oczami i wypukłością, w której mieścił się mózg. Piszczał, aż pan Anderson powiedział: — Spokój, Robies. Pan Anderson uśmiechał się. — Mamy coś dla ciebie, Jimmy. Teraz jest na kosmodromie, ale będziemy go mieli jutro po ukończeniu wszystkich testów. Pomyślałem sobie, że powiem ci już teraz. — Z Ziemi, tato? — Pies z Ziemi, synu. Prawdziwy pies. Szczenię szkockiego teriera. Pierwszy pies na Księżycu. Już nie będziesz potrzebował Robiesa. Wiesz, nie możemy ich trzymać razem i jakiś inny chłopiec lub dziewczynka dostanie Robiesa. Wydawało się, że czeka, aż Jimmy coś powie, a potem sam rzekł: — Przecież wiesz, co to jest pies, Jimmy. To prawdziwe stworzenie. Robies to tylko mechaniczna imitacja, robot–pies. Stąd się wzięła jego nazwa. Jimmy zasępił się. — Robies nie jest imitacją, tato. To mój pies. — Nieprawdziwy, Jimmy. Robies to tylko stal, druty i prosty mózg pozytronowy. On nie jest żywy. — On robi wszystko, co chcę, tato. On mnie rozumie. Jasne, on jest żywy. — Nie, synu. Robies jest tylko maszyną. Jest po prostu zaprogramowany. Pies jest żywy. Jak już będziesz miał psa, nie będziesz chciał Robiesa. — Psu będzie potrzebny skafander, prawda? — Tak, oczywiście. Ale będzie wart tego wydatku i przyzwyczai się do skafandra. A w Mieście nie będzie go potrzebował. Zobaczysz różnicę, kiedy już tu będzie. Jimmy spojrzał na Robiesa, który znowu kwilił, sprawiał wrażenie przestraszonego. Jimmy wyciągnął ręce i Robies jednym skokiem znalazł się na nich. — Jaka będzie różnica między Robiesem i psem? — zapytał chłopiec. — Trudno to wyjaśnić — odpowiedział pan Anderson — ale łatwo to będzie zauważyć. Pies naprawdę będzie cię kochał. Robiesa tylko tak zaprogramowano, żeby się zachowywał, jak gdyby cię kochał. — Ale, tatusiu, nie wiemy, co jest wewnątrz psa, ani jakie są jego uczucia. Może on też tylko tak się zachowuje? Pan Anderson zamyślił się. — Jimmy, poznasz różnicę, kiedy doświadczysz miłości żywego stworzenia. Jimmy mocno przytulił Robiesa. Chłopiec zmarszczył czoło, a jego zdesperowane spojrzenie oznaczało, że nie zmieni zdania. — Ale co za różnica, w jaki sposób one się zachowują? A czy nie liczy się to, co ja czuję? Kocham Robiesa i właśnie to się liczy. I mały robot — pies, który nigdy w swoim istnieniu nie był przytulany tak mocno, zakwilił wysokimi i szybkimi piskami — piskami szczęścia. STRONA 8SALLY Sally nadjeżdżała drogą od jeziora, więc pomachałem jej ręką i zawołałem ją po imieniu. Zawsze lubiłem patrzeć na Sally. Rozumiecie, lubiłem je wszystkie, ale Sally była z nich najładniejsza. Co do tego nie ma po prostu dwóch zdań. Kiedy pomachałem jej, ruszyła trochę szybciej, nie tracąc nic ze swego dostojeństwa. Zawsze taka była. Jechała szybciej, żeby pokazać, że też się cieszy widząc mnie. Powiedziałem do mężczyzny stojącego obok: — To jest Sally. Uśmiechnął się do mnie i skinął głową. Wprowadziła go pani Hester. — Jake, to jest pan Gellhorn. Przypominasz sobie, że przysłał list z prośbą o spotkanie — powiedziała. Tak naprawdę, to była tylko gadanina. Mam milion rzeczy do zrobienia na Farmie i rzeczą, na którą po prostu nie mogę marnotrawić czasu jest poczta. Dlatego trzymam na Farmie panią Hester. Mieszka niedaleko, jest dobra w załatwianiu głupstw, nie zawraca mi tym głowy, a przede wszystkim lubi Sally i całą resztę. Niektórzy ludzie ich nie lubią. — Miło mi pana widzieć, panie Gellhorn — powiedziałem. — Raymond J. Gellhorn — przedstawił się i podał mi rękę, którą uścisnąłem. Był raczej dużym facetem, o pół głowy wyższym ode mnie i szerszym też. Miał mniej więcej połowę moich lat, około trzydziestki. Czarne włosy, gładko przylizane i z przedziałkiem na środku oraz cienki wąsik, bardzo równo przystrzyżony. Kości szczękowe powiększały się mu pod uszami i sprawiały, że wyglądał jak osoba cierpiąca na lekki przypadek świnki. Byłby urodzony do roli łotra, więc założyłem, że równy z niego facet. — Jestem Jacob Folkers — powiedziałem. — W czym mogę panu pomóc? Uśmiechnął się. Był to uśmiech duży, szeroki, odsłaniający białe zęby. — Może mi pan opowiedzieć trochę o swojej Farmie, jeśli nie ma pan nic przeciwko. Usłyszałem, jak Sally zbliża się do mnie od tyłu i wyciągnąłem rękę. Podsunęła się pod nią, a twardy, błyszczący lakier jej błotnika był ciepły. — Ładny automobil — zauważył Gellhorn. To jeden ze sposobów nazywania rzeczy po imieniu. Sally była kabrioletem–limuzyną, rocznik 2045, z pozytronowym silnikiem Hennisa–Carletona i podwoziem Armata. Miała najczystsze, najdoskonalsze linie, jakie kiedykolwiek widziałem. Przez pięć lat była moją ulubienicą i włożyłem w nią wszystko, co potrafiłem sobie wymarzyć. Przez cały ten czas za jej kierownicą nigdy nie siedział żaden człowiek. Ani razu. — Sally — powiedziałem, poklepując ją delikatnie — poznaj pana Gellhorna. Szum cylindrów Sally ożywił się nieco. Uważnie nasłuchiwałem odgłosu stukania. Ostatnio słyszałem stukot w silniku prawie we wszystkich samochodach i zmiana oleju nic nie pomagała. Jednak tym razem Sally była tak idealna jak lakier na jej karoserii. — Czy wszystkie pana samochody mają imiona? — zapytał Gellhorn. Sprawiał wrażenie rozbawionego, a pani Hester nie lubi ludzi, którzy sprawiają wrażenie, że się nabijają z Farmy. Powiedziała więc ostro: — Oczywiście. Samochody mają prawdziwe osobowości, prawda Jake? Wszystkie sedany są rodzaju męskiego, a kabriolety — limuzyny rodzaju żeńskiego. Gellhorn znowu się uśmiechnął. — I trzyma je pani w oddzielnych garażach? Pani Hester rzuciła mu piorunujące spojrzenie. STRONA 9Gellhorn zwrócił się do mnie: — A teraz zastanawiam się, czy mógłbym porozmawiać z panem w cztery oczy, panie Folkers? — To zależy — odrzekłem. — Czy pan jest reporterem? — Nie, proszę pana. Jestem agentem handlowym. Rozmowa między nami nie jest przeznaczona do publicznej wiadomości. Zapewniam pana, że interesuje mnie zachowanie ścisłej tajemnicy. — Przejdźmy się trochę tą drogą. Jest tam ławka, z której możemy skorzystać. Ruszyliśmy. Pani Hester oddaliła się. Sally podążała za nami w bliskiej odległości. — Nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli Sally pojedzie z nami, prawda? — zapytałem. — Oczywiście, że nie. Nie może powtórzyć naszych słów, prawda? — zaśmiał się z własnego żartu, wyciągnął rękę i potarł chłodnicę Sally. Sally zwiększyła obroty silnika i Gellhorn szybko cofnął rękę. — Nie jest przyzwyczajona do obcych — wyjaśniłem. Usiedliśmy na ławce pod wielkim dębem, skąd mogliśmy popatrzeć na prywatną autostradę po drugiej stronie małego jeziora. Było ciepło i na szosę wyjechało sporo samochodów, przynajmniej trzydzieści. Nawet z tej odległości widziałem, że Jeremiah wykonuje swój zwyczajny manewr kaskaderski: podkradł się od tyłu do jakiegoś statecznego, starszego modelu, a potem po gwałtownym dodaniu gazu — specjalnie po to, żeby piszczały hamulce — wyprzedził go z wyjącym silnikiem. Dwa tygodnie wcześniej całkiem zepchnął starego Angusa z asfaltu i wyłączyłem mu silnik na dwa dni. Obawiam się jednak, że to niewiele pomogło i wygląda na to, że nie da się z tym nic zrobić. Jeremiah to model sportowy, a taki typ jest strasznie popędliwy. — A więc, panie Gellhorn — rzekłem — czy mógłby mi pan powiedzieć, po co panu informacje? Gellhorn jednak rozglądał się dookoła. — To rzeczywiście zdumiewające miejsce, panie Folkers — powiedział. — Chciałbym, żeby pan do mnie mówił Jake. Każdy tak mówi. — W porządku, Jake. Ile masz tutaj samochodów? — Pięćdziesiąt jeden. Co roku otrzymujemy jeden lub dwa nowe. Jednego roku dostaliśmy pięć. Jeszcze nie straciliśmy żadnego. Wszystkie są w doskonałym stanie. Mamy nawet model Mat–O–Mot, rocznik 15, też na chodzie. Jeden z pierwszych pojazdów automatycznych. Był pierwszym samochodem tutaj. Dobry, stary Matthew. Teraz przez większość dnia pozostawał w garażu, ale wtedy był przodkiem wszystkich samochodów napędzanych pozytronowo. Były to czasu, kiedy niewidomi weterani wojny, chorzy na porażenie obu kończyn górnych lub dolnych i przywódcy państwa stanowili jedyną kategorię osób, które jeździły pojazdami automatycznymi. Ale Samson Harridge, mój szef, miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zdobyć taki pojazd. W tamtym okresie byłem jego szoferem. Ta myśl sprawia, że czuję się stary. Pamiętam czasy, kiedy nie było na świecie automobilu, który okazałby się na tyle rozgarnięty, żeby znaleźć drogę do własnego domu. Prowadziłem martwe bryły mechaniczne, które przez cały czas potrzebowały ręki człowieka przy urządzeniach sterujących. Co roku takie maszyny zabijały dziesiątki tysięcy ludzi. Pojazdy automatyczne załatwiły sprawę. Oczywiście mózg pozytronowy reaguje o wiele szybciej niż oko ludzkie i ludziom opłacało się trzymać ręce z dala od urządzeń sterujących. Wsiadało się, wyznaczało miejsce docelowe i pozwalało pojazdowi jechać po swojemu. Teraz przyjmujemy to jako rzecz oczywistą, ale pamiętam dni, kiedy wyszły pierwsze prawa wyrzucające stare maszyny z autostrad i ograniczające podróż pojazdów automatycznych. Chryste, ale to była granda. Określano to wszelkimi epitetami, od komunizmu do faszyzmu, ale autostrady STRONA 10opustoszały, zabijało się mniej ludzi, a poza tym łatwiej się było przemieszczać. Pojazdy automatyczne były oczywiście od dziesięciu do stu razy droższe od samochodów kierowanych ręcznie i niewiele osób mogło sobie pozwolić na taki prywatny pojazd. Przemysł wyspecjalizował się w produkcji automatycznych omnibusów. Zawsze można było zadzwonić do firmy i zlecić, żeby omnibus zatrzymał się za parę minut przy twoich drzwiach i zawiózł cię tam, dokąd chciałeś pojechać. Zazwyczaj trzeba było jechać z innymi, którzy podążali w twoim kierunku, ale cóż w tym złego? Samson Harridge miał jednak swój prywatny samochód i poszedłem do niego z chwilą dostarczenia pojazdu. Jeszcze wtedy nie nazywałem tego samochodu Matthew. Nie wiedziałem, że pewnego dnia będzie dziekanem Farmy. Wiedziałem tylko, że tracę przez niego pracę i strasznie mi się to nie podobało. — Już nie będzie mnie pan potrzebował, panie Harridge? — zapytałem. — Dlaczego jesteś taki roztrzęsiony, Jake? — odparł pytaniem. — Chyba nie myślisz, że zdam się na pastwę takiego wynalazku? Ty pozostań przy układzie sterowania. — Ale on sam działa, panie Harridge — powiedziałem. — Obserwuje szosę, odpowiednio reaguje na przeszkody, ludzi i inne samochody, i pamięta, jakimi drogami ma jechać. — Tak mówią. Tak mówią. W każdym razie ty siedzisz za kierownicą, tak na wszelki wypadek. Zabawne, jak można polubić samochód. Nie minęło wiele czasu, a ja już go nazywałem Matthew i spędzałem cały czas polerując go na błysk i pilnując, aby jego silnik bez przerwy pracował. Mózg pozytronowy pozostaje w najlepszej kondycji, gdy ma ciągłą kontrolę nad swoim podwoziem, co oznacza, że warto trzymać pełen bak po to, aby silnik mógł się obracać powoli w dzień i w nocy. Po pewnym czasie doszło do tego, że po dźwięku silnika potrafiłem poznać, jak się Matthew czuje. Na swój własny sposób Harridge też polubił Matthew. Nie miał nikogo innego, kogo mógłby lubić. Rozwiódł się i przeżył trzy żony i pięcioro dzieci oraz troje wnuków. Więc kiedy umarł, nie dziwił nikogo fakt, że kazał przekształcić swoją posiadłość w Farmę Dla Automobili Na Emeryturze, ze mną jako zarządcą i Matthew jako pierwszym członkiem dystyngowanej linii. To się okazało moim życiem. Nigdy się nie ożeniłem. Nie można się ożenić i nadal doglądać pojazdów automatycznych tak, jak się powinno to robić. Gazetom wydawało się, że to zabawne, ale po pewnym czasie przestano na ten temat żartować. Na temat niektórych rzeczy nie można żartować. Być może nigdy nie byliście w stanie pozwolić sobie na pojazd automatyczny i być może też nigdy nie będziecie w stanie, ale zawierzcie mi, człowiek musi je z czasem pokochać. Ciężko pracują i są bardzo przywiązane. Trzeba człowieka bez serca, żeby poniewierać taki pojazd, albo patrzeć, jak jest poniewierany. Doszło do tego, że posiadacz pojazdu automatycznego po pewnym czasie robił zapis o przekazaniu pojazdu na Farmę, jeśli nie miał spadkobiercy, na którym mógłby polegać, że weźmie on pojazd pod dobrą opiekę. Wyjaśniłem to wszystko Gellhornowi. — Pięćdziesiąt jeden samochodów! To stanowi dużą sumę pieniędzy — zauważył. — Początkowo każdy wart był minimum pięćdziesiąt tysięcy — wyjaśniłem. — Teraz o wiele więcej. Zrobiłem przy nich różne rzeczy. — Utrzymywanie Farmy musi kosztować dużo pieniędzy. — Ma pan rację. Farma jest przedsięwzięciem niedochodowym, nie płacimy więc podatków i, oczywiście, nowe pojazdy przybywające na Farmę zazwyczaj mają dołączone fundusze kredytowe. Jednak koszty bez przerwy rosną. Muszę utrzymywać odpowiedni standard na Farmie; kładę nowe drogi asfaltowe i naprawiam stare; benzyna, olej, naprawy i nowe gadżety. Wszystko to kosztuje. STRONA 11— I spędził pan przy tym wiele czasu. — Z pewnością, panie Gellhorn. Trzydzieści trzy lata. — Nie wydaje się, żeby pan sam dużo z tego miał. — Nie? Zaskakuje mnie pan, panie Gellhorn. Mam Sally i pięćdziesiąt innych. Niech pan na nią spojrzy. Uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Nie mogłem się powstrzymać. Sally była czysta prawie do bólu. Jakiś insekt musiał skonać na przedniej szybie lub wylądował na niej o jeden pyłek za dużo, więc Sally wzięła się do pracy. Wysunęła się mała rurka i wypuściła strugę tergosolu na całą szybę. Ciecz rozpłynęła się szybko po silikonowej powłoce i wycieraczki natychmiast wskoczyły na swoje miejsce, przesuwając się po szybie i wciskając wodę do kanaliku, który odprowadzał ją, kropla po kropli, na ziemię. Ani jedna kropla wody nie dostała się na jej błyszczącą maskę w kolorze zielonego jabłuszka. Wycieraczka i rurka ze środkiem czyszczącym wskoczyły z powrotem na miejsce i zniknęły. — Nigdy nie widziałem, żeby pojazd automatyczny robił coś podobnego — powiedział Gellhorn. — Chyba nie — przyznałem. — Zamontowałem to specjalnie na naszych samochodach. Są czyste. Ciągle szorują swoje szyby. Lubią to. Na Sally zamontowałem nawet rozpylacz z woskiem. Każdego wieczora poleruje się sama, aż można się przejrzeć w dowolnej części samochodu a nawet ogolić. Jeśli uda mi się uzbierać pieniądze, zainstaluję to na pozostałych dziewczynkach. Kabriolety–limuzyny są bardzo próżne. — Mogę ci powiedzieć, jak uzbierać pieniądze, jeżeli to cię interesuje. — To mnie zawsze interesuje. Jak? — Czyż to nie jest oczywiste, Jake? Każdy z twoich samochodów jest wart minimum pięćdziesiąt tysięcy, jak powiedziałeś. Założę się, że większość z nich jest warta miliony. — Więc? — Czy myślałeś kiedyś o sprzedaniu kilku z nich? Potrząsnąłem głową. — Chyba nie zdaje pan sobie z tego sprawy, panie Gellhorn, ale ja nie mogę sprzedać żadnego. One należą do Farmy, nie do mnie. — Pieniądze poszłyby do kasy Farmy. — Dokumenty założycielskie Farmy zastrzegają, że samochody mają być pod nieprzerwaną opieką. Nie mogą zostać sprzedane. — A co z silnikami? — Nie rozumiem pana. Gellhorn zmienił pozycję, a jego głos stał się poufny. — Słuchaj no, Jake, pozwól, że wyjaśnię sytuację. Jest duży rynek na prywatne pojazdy automatyczne, jeśli tylko można by je uczynić wystarczająco tanimi. Zgadza się? — To żaden sekret. — A dziewięćdziesiąt pięć procent ceny to silnik. Zgadza się? Wiem, skąd możemy zdobyć zapas karoserii. Wiem też, gdzie możemy sprzedać pojazdy automatyczne po dobrej cenie — dwadzieścia lub trzydzieści tysięcy za tańsze modele, może pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt za lepsze egzemplarze. Wszystko, czego mi potrzeba, to silniki. Widzisz rozwiązanie? — Nie widzę, panie Gellhorn. — Widziałem, ale chciałem, żeby powiedział to na głos. — Rozwiązanie jest właśnie tutaj. Masz ich pięćdziesiąt jeden. Jesteś ekspertem w mechanice automobilowej, Jake. Musisz być. Mógłbyś odłączyć silnik i włożyć go do innego samochodu, tak że nikt by nie widział różnicy. — Byłoby to niezupełnie etyczne. STRONA 12— Nie robiłbyś krzywdy samochodom. Wyświadczałbyś im przysługę. Wykorzystaj swoje starsze samochody. Wykorzystaj tego starego Mat–O–Mota. — Zaraz, chwileczkę, panie Gellhorn. Silnik i karoseria to nie dwie oddzielne rzeczy. To jedna całość. Te silniki są przyzwyczajone do swoich karoserii. Nie byłyby szczęśliwe w innych samochodach. — W porządku, to jest argument. To jest bardzo dobry argument, Jake. Byłoby to jak zabranie twojego rozumu i włożenie go do czaszki kogoś innego. Zgadza się? Nie sądzisz, że spodobałoby ci się to? — Nie sądzę. — A co byś powiedział, gdybym zabrał twój rozum i włożył go do ciała młodego sportowca. Co ty na to, Jake? Nie jesteś już młodzieniaszkiem. Gdybyś miał taką szansę, nie cieszyłbyś się, że masz ponownie dwadzieścia lat? To właśnie proponuję niektórym z twoich pozytronowych silników. Będą włożone do nowych karoserii, rocznik 57. Najnowsza konstrukcja. Roześmiałem się. — W tym nie ma zbyt wiele sensu, panie Gellhorn. Niektóre z naszych samochodów mogą być stare, ale mają dobrą opiekę. Nikt nimi nie jeździ. Mogą robić, co chcą. Są na emeryturze, panie Gellhorn. Nie chciałbym dwudziestoletniego ciała, jeśli oznaczałoby to kopanie rowów przez resztę mojego nowego życia i ciągłe cierpienie na niedostatek jedzenia… Jak ci się wydaje, Sally? Dwoje drzwi Sally otworzyło się i zamknęło ze zamortyzowanym trzaskiem. — A to co? — zapytał Gellhorn. — W taki sposób Sally się śmieje. Gellhorn zmusił się do uśmiechu. Chyba zdawało mu się, że robię brzydki żart. — Mów do rzeczy, Jake — powiedział. — Samochody są po to zrobione, żeby nimi jeździć. Prawdopodobnie nie są szczęśliwe, jeśli się nimi nie jeździ. — Od pięciu lat nikt nie prowadził Sally — powiedziałem. — Według mnie wygląda na szczęśliwą. — Ciekawe. Podniósł się i podszedł powoli do Sally. — Cześć Sally, co byś powiedziała na przejażdżkę? Silnik Sally przyśpieszył obroty. Cofnęła się. — Niech pan jej nie naciska, panie Gellhorn — powiedziałem. — Jest bardzo płochliwa. Dwa sedany były jakieś sto metrów dalej na drodze. Zatrzymały się. Być może, na swój własny sposób, obserwowały. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Oczy utkwiłem w Sally. — Spokojnie, Sally — powiedział Gellhorn. Skoczył do przodu i schwycił klamkę od drzwi. Oczywiście ani drgnęła. — Chwilę temu otwierała się — powiedział. — Automatyczny zamek — wyjaśniłem. — Sally ma poczucie intymności. Puścił klamkę, a potem wolno i z premedytacją powiedział: — Samochód z poczuciem intymności nie powinien jeździć z opuszczonym dachem. Cofnął się trzy lub cztery kroki, a potem szybko — tak szybko, że nie mogłem zrobić kroku, aby go powstrzymać — rzucił się do przodu i wskoczył do samochodu. Całkowicie zaskoczył Sally, ponieważ lądując w środku wyłączył zapłon, zanim zdążyła go unieruchomić. Po raz pierwszy od pięciu lat silnik Sally był wyłączony. Zdaje mi się, że krzyknąłem, ale Gellhorn ustawił przełącznik na obsługę ręczną i też unieruchomił go w tym położeniu. Zapalił silnik. Sally znowu ożyła, ale nie miała swobody działania. Ruszył w górę drogi. Sedany wciąż tam stały. Nawróciły i niezbyt szybko odjechały. STRONA 13Przypuszczam, że to wszystko było dla nich zagadką. Jednym z sedanów był Giuseppe z fabryki w Mediolanie, drugi nazywał się Stephen. Trzymały się zawsze razem. Oba były nowe na Farmie, ale pozostawały tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nasze samochody po prostu nie mają kierowców. Gellhorn jechał prosto przed siebie i kiedy do sedanów w końcu dotarło, że Sally nie zwolni, że nie może zwolnić, było zbyt późno na coś innego niż panikę. Rzuciły się do ucieczki, każdy w przeciwną stronę, a Sally pogalopowała między nimi jak strzała. Steve wyrżnął w ogrodzenie jeziora i potoczył się, aż wyhamował w trawie i błocie, nie dalej niż piętnaście centymetrów od skraju jeziora. Giuseppe podskakiwał niemrawo, aż stanął dęba na poboczu drogi. Podprowadziłem Steve’a z powrotem na autostradę i próbowałem dojść, jakie szkody — jeśli w ogóle jakieś były — powstały w wyniku uderzenia w ogrodzenie, kiedy powrócił Gellhorn. Gellhorn otworzył drzwi Sally i wysiadł. Przechylając się do tyłu wyłączył zapłon po raz drugi. — No — powiedział — zdaje mi się, że zrobiłem dla niej dużo dobrego. Pohamowałem wściekłość. — Dlaczego z rozpędem przebił się pan przez sedany? Nie było ku temu powodu. — Spodziewałem się, że zjadą z drogi. — Zjechały. Jeden przejechał przez ogrodzenie. — Przykro mi, Jake — powiedział. — Myślałem, że zareagują szybciej. Wiesz, jak to jest. Byłem w wielu automatobusach, ale w prywatnym pojeździe automatycznym, zaledwie dwa lub trzy razy w swoim życiu, a teraz po raz pierwszy prowadziłem taki pojazd. Nie dziw się więc, Jake. Wzięło mnie kierowanie takim pojazdem, a niezły ze mnie twardziel. Mówię ci, nie musimy spuszczać więcej niż dwadzieścia procent ceny katalogowej, żeby osiągnąć dobry rynek, a to by oznaczało dziewięćdziesięcioprocentowy zysk. — Który byśmy podzielili? — Pół na pół. I pamiętaj, że to ja biorę na siebie całe ryzyko. — W porządku. Wysłuchałem pana. Teraz niech pan wysłucha mnie. — Uniosłem głos, ponieważ byłem po prostu zbyt wściekły, żeby się dalej bawić w uprzejmości. — Kiedy gasi się silnik Sally, zadaje się jej ból. Jak by się panu podobało zostać skopanym do nieprzytomności? To właśnie się robi Sally, gasząc jej silnik. — Przesadzasz, Jake. Automatobusy wyłącza się na każdą noc. — Jasne, dlatego nie chcę, żeby któryś z moich chłopców lub któraś z dziewczynek znalazła się w pańskich wymyślnych karoseriach rocznik 57, gdzie nie będę wiedział, jak się je traktuje. Automatobusom remonty kapitalne obwodów pozytronowych potrzebne są co kilka lat. Obwodów Matthew nie ruszano przez dwadzieścia lat. W porównaniu z tym, co może mu pan zaoferować? — No cóż, w tej chwili jesteś podekscytowany. Przypuśćmy, że przemyślisz moją propozycję, kiedy ochłoniesz, i skontaktujesz się ze mną. — Przemyślałem ją. Jeśli kiedykolwiek znów pana zobaczę, zadzwonię po policję. Jego usta stwardniały i zeszpetnialy. — Poczekaj chwileczkę, staruszku z lamusa — powiedział. Skontrowałem: — To pan poczekaj chwileczkę. To jest teren prywatny i rozkazuję panu go opuścić. Wzruszył ramionami. — No cóż, zatem do widzenia. — Pani Hester wyprowadzi pana z Farmy. I niech się pan postara, żeby to do widzenia było na zawsze. Ale nie było na zawsze. Zobaczyłem go dwa dni później. A raczej dwa i pół dnia, ponieważ gdy STRONA 14widziałem go po raz pierwszy, zbliżało się południe, a do naszego ponownego spotkania doszło krótko po północy. Kiedy włączył światło, usiadłem na łóżku mrugając, aż zorientowałem się, co się dzieje. Z chwilą gdy już widziałem, nie potrzeba było wielu wyjaśnień. Właściwie nie potrzeba było żadnych. W prawej pięści trzymał pistolet, którego paskudna mała lufa iglicowa ledwie wystawała spomiędzy dwóch palców. Wiedziałem, że wszystko, co musi zrobić, to zwiększyć nacisk ręki i będę rozerwany na pół. — Ubierz się, Jake — rozkazał. Nie poruszyłem się. Obserwowałem go tylko. — Słuchaj, Jake, znam sytuację — powiedział. — Przypominasz sobie, że odwiedziłem cię dwa dni temu. Nie masz tutaj żadnych strażników, żadnych ogrodzeń pod napięciem, żadnych sygnałów ostrzegawczych. Nic. — Nie potrzebuję ich. Tymczasem nic nie powstrzymuje pana od odejścia, panie Gellhorn. Na pana miejscu tak bym właśnie zrobił. Tutaj może być bardzo niebezpiecznie. Zaśmiał się krótko. — Jest niebezpiecznie, dla każdego po niewłaściwej stronie pistoletu piąstkowego. — Widzę go — powiedziałem. — Wiem, że pan go ma. — No to ruszaj się. Moi ludzie czekają. — Nie, panie Gellhorn. Nie prędzej niż powie mi pan, czego pan chce, i prawdopodobnie nawet wtedy nie. — Przedwczoraj złożyłem ci propozycję. — Odpowiedź nadal brzmi nie. — Teraz propozycja obejmuje coś więcej. Przyszedłem tu z kilkoma ludźmi i automatobusem. Masz szansę pójść ze mną i odłączyć dwadzieścia pięć silników pozytronowych. Nie obchodzi mnie, które wybierzesz. Załadujemy je do automatobusu i zabierzemy ze sobą. Po pozbyciu się ich dopilnuję, żebyś dostał uczciwą dolę. — Przypuszczam, że mam na to pańskie słowo. Zachowywał się tak, jakby nie zauważył, że jestem sarkastyczny. — Masz. — potwierdził. — Nie — powiedziałem. — Jeśli upierasz się przy odmowie, zajmiemy się tym po swojemu. Sam odłączę silniki, tylko że odłączę wszystkie pięćdziesiąt jeden. — Nie jest łatwo odłączyć silnik pozytronowy, panie Gellhorn. Czy jest pan specjalistą od robotyki? Nawet jeśli pan jest, wie pan, te silniki zostały przeze mnie zmodyfikowane. — Wiem o tym, Jake. I mówiąc szczerze, nie jestem specjalistą. Mogę zniszczyć dość dużo silników przy próbie wyciągnięcia ich. Dlatego będę musiał popracować nad nimi wszystkimi, jeśli odmówisz współpracy. Rozumiesz, kiedy skończę może mi zostać dwadzieścia pięć sztuk. Pierwsze, którymi się zajmę, ucierpią prawdopodobnie najbardziej. Dopóki nie dojdę do wprawy, rozumiesz. I jeśli sam się do nich wezmę, zacznę chyba od Sally. — Nie wierzę, że mówi pan poważnie, panie Gellhorn — powiedziałem. — Mówię poważnie, Jake — odparł, pozwolił, żeby jego słowa powoli docierały do mojej świadomości. — Jeśli zechcesz pomóc, możesz zatrzymać Sally. W przeciwnym razie narażona będzie na bardzo poważną szkodę. Przykro mi. — Pójdę z panem — powiedziałem — ale dam panu jeszcze jedno ostrzeżenie. Będzie pan w tarapatach, panie Gellhorn. Moje ostatnie słowa wydały mu się bardzo zabawne. Śmiał się cicho, gdy razem schodziliśmy po schodach. STRONA 15Automatobus stał przed podjazdem do pomieszczeń garażowych. Obok niego majaczyły cienie trzech ludzi, a ich latarki zapaliły się, gdy zbliżyliśmy się. Gellhorn powiedział cicho: — Mam staruszka. Idziemy. Podjedźcie samochodem i zaczynamy. Jeden z ludzi przechylił się do środka i przycisnął odpowiednie przyciski na tablicy sterowniczej. Ruszyliśmy podjazdem, a automatobus podążał za nami posłusznie. — Nie wjedzie do garażu — powiedziałem. Nie zmieści się w drzwi. Nie mamy tutaj automatobusów. Tylko samochody prywatne. — W porządku — powiedział Gellhorn. — Zjedźcie nim na trawnik i trzymajcie go w ukryciu. Usłyszałem brzęczenie samochodów, kiedy byliśmy jeszcze dziesięć metrów od garażu. Zazwyczaj uspokajały się, gdy wchodziłem do garażu. Tym razem nie uspokoiły się. Myślę, że wiedziały, iż w pobliżu są obcy, a kiedy ukazały się twarze Gellhorna i pozostałych, zaczęły bardziej hałasować. Każdy silnik turkotał z ożywieniem i nieregularnie stukał, aż w całym garażu klekotało. Światła zapaliły się automatycznie po naszym wejściu. Gellhornowi hałas samochodów wydawał się nie przeszkadzać, ale pozostała trójka wyglądała na zaskoczoną i niespokojną. Mieli wygląd wynajętych zbirów; wygląd, na który składały się nie tak bardzo cechy fizyczne jak pewna ostrożność w oku i mina winowajcy. Znałem ten typ i nie martwiłem się. Jeden z nich powiedział: — Do diabła, one spalają paliwo. — Moje samochody zawsze to robią — odparłem sztywno. — Ale nie dzisiejszej nocy — powiedział Gellhorn. — Wyłącz je. — To nie takie proste, panie Gellhorn — powiedziałem. — Zaczynaj! — rozkazał. Stałem w miejscu. Pewnie wycelował we mnie swój pistolet piąstkowy. Powiedziałem: — Mówiłem panu, panie Gellhorn, że podczas pobytu na Farmie moje samochody były dobrze traktowane. Są przyzwyczajone, żeby je traktować w ten sposób, i nie znoszą żadnego innego traktowania. — Masz jedną minutę — powiedział. — Innym razem zrobisz mi wykład. — Próbuję coś panu wyjaśnić. Próbuję wyjaśnić, że moje samochody rozumieją, co do nich mówię. Z czasem, przy odrobinie cierpliwości silnik pozytronowy uczy się tego. Moje samochody nauczyły się. Sally zrozumiała pańską propozycję dwa dni temu. Przypomina pan sobie, że się roześmiała, kiedy ją zapytałem o zdanie. Wie także, co pan jej zrobił; dwa sedany, które pan rozpędził, też wiedzą. I reszta z pewnością wie, co robić z intruzami. — Posłuchaj, ty zbzikowany, stary głupcze… — Jedyna rzecz, którą muszę powiedzieć, to… — podniosłem głos — … bierzcie ich! Jeden z ludzi pobladł i wrzasnął, ale jego głos całkowicie utonął w ryku jednocześnie przyciśniętych pięćdziesięciu jeden klaksonów. Samochody nie przestawały trąbić i w czterech ścianach garażu echo dźwięku urosło do dzikiego, metalicznego sygnału. Dwa samochody potoczyły się do przodu, niespiesznie, ale niechybnie do celu. Następna dwójka ustawiła się w linii za pierwszą parą. Wszystkie samochody poruszały się nerwowo w swoich oddzielnych przegrodach. Zbiry wybałuszyły oczy, po czym wycofały się. — Nie stawajcie pod ścianą — krzyknąłem. Najwyraźniej ta instynktowna myśl im samym przyszła do głowy. Pognali szaleńczo do drzwi garażu. Przy drzwiach jeden z ludzi Gellhorna odwrócił się i wyciągnął pistolet piąstkowy. Cienki, błękitny błysk poszedł w ślad za igiełkową kulą w kierunku pierwszego samochodu, którym był STRONA 16Giuseppe. Cienki pasek farby odpadł z maski Giuseppe, a prawa strona przedniej szyby pękła i posypały się z niej odpryski, ale kula nie przeszła na wylot. Mężczyźni wybiegli przez drzwi, a samochody ze zgrzytem wyjeżdżały dwójkami za nimi w noc, sygnalizując klaksonami szarżę. Trzymałem rękę na łokciu Gellhorna, ale wydaje mi się, że i tak nie był w stanie się poruszyć. Usta mu drżały. — Dlatego nie potrzebuję ani ogrodzeń pod napięciem, ani strażników — powiedziałem. — Moja własność sama się chroni. Oczy Gellhorna jak urzeczone biegały tam i z powrotem, kiedy samochody, para po parze, śmigały obok. Powiedział: — To są mordercy! — Niech pan się uspokoi. One nie zabiją pańskich ludzi. — To są mordercy! — Dadzą im tylko lekcję. Na taką właśnie okazję moje samochody zostały specjalnie wyszkolone, do pościgu na przełaj; myślę, że to co spotka pana ludzi, będzie gorsze niż zwykła, szybka śmierć. Czy kiedykolwiek był pan ścigany przez automobil? Gellhorn nie odpowiedział. Mówiłem dalej. Nie chciałem, żeby cokolwiek umknęło jego uwagi. — Samochody będą cieniami pańskich ludzi, ścigającymi ich tutaj, blokującymi ich tam, trąbiącymi na nich, rzucającymi się na nich, chybiąc z piskiem hamulców i grzmotem silnika. Będą to robić, dopóki ich ofiary nie padną bez tchu, czekając, aż koła przejadą po nich i zgruchoczą im kości. Samochody tego nie zrobią. Zawrócą. Może pan się jednak założyć, że pana ludzie nigdy w życiu tutaj nie powrócą. Za żadne pieniądze, które pan, lub dziesięciu takich jak pan, może im dać. Niech pan posłucha… — mocniej chwyciłem go za łokieć. Wytężył słuch. — Nie słyszy pan jak trzaskają drzwi samochodów? — Odgłosy były słabe i odległe, ale niedwuznaczne. — Śmieją się — powiedziałem. — Dobrze się bawią. Twarz wykrzywiła mu się ze złości. Uniósł rękę. Nadal trzymał pistolet. — Nie robiłbym tego — powiedziałem. — Jeden automobil jest ciągle z nami. Nie wydaje mi się, żeby do tej chwili zauważył Sally. Podjechała tak cicho. Choć jej prawy przedni błotnik prawie mnie dotykał, nie słyszałem jej silnika. Być może wstrzymywała oddech. Gellhorn wrzasnął. — Nie tknie pana, dopóki jestem z panem — powiedziałem. — Ale jeśli mnie pan zabije… Wie pan, Sally pana nie lubi. Gellhorn wycelował broń w Sally. — Jej silnik jest osłonięty — powiedziałem — i zanim zdążyłby pan nacisnąć spust po raz drugi, znalazłby się pan pod jej kołami. — No więc dobrze — wrzasnął i nagle zgiął mi ramię za plecami i wykręcił tak, że z ledwością stałem na nogach. Trzymał mnie między sobą i Sally i nie zwalniał nacisku. — Wycofaj się ze mną i nie próbuj uwolnić, staruszku z lamusa, bo wyrwę ci ramię ze stawu. Musiałem ruszyć. Zmartwiona i niepewna co zrobić, Sally jechała obok nas. Usiłowałem coś powiedzieć do niej, ale nie mogłem. Mogłem tylko zacisnąć zęby i jęczeć. Automatobus Gellhorna wciąż stał przy garażu. Zostałem do niego wepchnięty. Gellhorn wskoczył za mną, zamykając drzwi na zamek. — W porządku — powiedział. — Teraz pogadamy do rzeczy. Rozcierałem ramię, próbując przywrócić w nim czucie i kiedy to robiłem, automatycznie i bez świadomego wysiłku studiowałem tablicę sterowniczą automatobusu. — To przeróbka — stwierdziłem. STRONA 17— Co z tego? — zapytał zjadliwie. — To próbka mojej pracy. Wziąłem niepotrzebne podwozie, znalazłem mózg, który mogłem zastosować i złożyłem sobie prywatny automatobus. O co chodzi? Szarpnąłem za tablicę kontrolną, odchylając ją na bok. — Do diabła — zaklął. — Odejdź od tego. — Kantem dłoni uderzył mnie w lewy bark paraliżując go. Mocowałem się z Gellhornem. — Nie chcę zrobić temu automatobusowi krzywdy — wysapałem. — Myśli pan, że kim jestem? Chcę tylko rzucić okiem na niektóre podłączenia silnika. Nie trzeba było wiele rzucać okiem. Kiedy się zwróciłem do niego, wrzało we mnie. Powiedziałem: — Jest pan łotrem i łajdakiem. Nie miał pan prawa sam instalować tego silnika. Dlaczego nie poszukał pan specjalisty od robotyki? — Czyja wyglądam na wariata? — oburzył się. — Nawet jeśli ten silnik był kradziony, nie miał pan prawa potraktować go w ten sposób. Lut, taśma i metalowe zaciski! To brutalne! — Ale działa, nie? — Jasne, że działa, ale to musi być piekło dla automatobusu. Mógłby pan żyć z migreną i ostrym artretyzmem, ale nie byłoby to wspaniałe życie. Ten samochód cierpi. — Zamknij się! — Przez chwilę patrzył przez okno na Sally, która podjechała do automatobusu tak blisko, jak tylko mogła. Gellhorn upewnił się czy drzwi i okna są zablokowane. — A teraz wynosimy się stąd, zanim inne samochody powrócą — powiedział. — Zatrzymamy się gdzie indziej. — Co to panu da? — Kiedyś twoim samochodom skończy się paliwo, nie? Nie skonstruowałeś ich tak, żeby mogły same tankować, prawda? Wrócimy i dokończymy robotę. — Będą mnie szukać — powiedziałem. — Pani Hester wezwie policję. Nie sposób było przekonać go. Po prostu wrzucił bieg w automatobusie. Samochód chwiejnie potoczył się do przodu. Sally podążyła za nami. — Co ona może zrobić, kiedy jesteś tutaj ze mną? — zachichotał. Wydawało się, że Sally też zdaje sobie z tego sprawę. Nabrała prędkości, wyprzedziła nas i zniknęła. Gellhorn otworzył okno obok siebie i splunął przez szparę. Automatobus posuwał się ociężale ciemną szosą, a jego silnik pracował nierówno. Gellhorn przyciemnił światła, tak że fosforyzujący, zielony pasek biegnący środkiem autostrady i skrzący się w świetle księżyca był wszystkim co trzymało nas z dala od drzew. Na szosie panował niewielki ruch. Minęły nas dwa samochody a po naszej stronie autostrady nie było żadnego pojazdu, ani z przodu, ani z tyłu. Najpierw usłyszałem trzaskanie drzwi. Szybkie i ostre początkowo po prawej, a potem po lewej stronie. Ręce Gellhorna drżały, gdy dziko przyciskał gaz, żeby przyspieszyć. Promień światła strzelił spomiędzy drzew, oślepiając nas. Kolejny promień wpadł na nas zza barierek ochronnych po drugiej stronie. Przy torze przejazdowym, czterysta metrów przed nami, rozległ się ryk samochodu przecinającego lotem strzały naszą drogę. — Sally pojechała po resztę — powiedziałem. — Zdaje mi się, że jest pan otoczony. — Co z tego? Co mogą zrobić? Zgiął się wpół nad przyrządami sterowniczymi, spoglądając przez przednią szybę. — A ty niczego nie próbuj, staruszku z lamusa — powiedział półgłosem. Nie byłbym w stanie. Czułem się znużony; moje lewe ramię płonęło. Odgłosy silników skupiły się i zbliżały coraz bardziej. Słyszałem jak silniki pracują w dziwnym rytmie; nagle wydało mi się, STRONA 18że moje samochody rozmawiają ze sobą. Od tyłu dobiegły zmieszane dźwięki klaksonów. Odwróciłem się, a Gellhorn szybko zerknął w lusterko wsteczne. Kilkanaście samochodów podążało za nami obydwoma pasami. Gellhorn wrzasnął i roześmiał się szaleńczo. — Zatrzymaj się! — krzyknąłem. — Zatrzymaj samochód! Nie dalej niż pół kilometra przed nami, wyraźnie widoczna w promieniach reflektorów dwóch jadących jezdnią sedanów znajdowała się Sally, ustawiona swoją wymuskaną karoserią równo w poprzek drogi. Dwa samochody wystrzeliły na przeciwny pas jezdni po naszej lewej stronie, jadąc idealnie równo z nami i nie pozwalając, aby Gellhorn skręcił w bok. Ale on nie miał zamiaru skręcać. Położył palec na przycisku pełna–prędkość–do–przodu i nie puszczał go. — Nie będzie tutaj żadnego blefu — powiedział. — Ten automatobus waży pięć razy więcej niż ona, staruszku z lamusa, i po prostu zepchniemy ją z drogi jak zdechłego kota. Wiedziałem, że jest w stanie to zrobić. Automatobus był na kierowaniu ręcznym, a palec Gellhorna na przycisku gazu. Wiedziałem, że to zrobi. Opuściłem okno i wysunąłem głowę. — Sally — krzyknąłem. — Zjedź z drogi. Sally! Mój krzyk utonął w udręczonym pisku maltretowanych pasów hamulcowych. Poczułem, jak mną rzuciło do przodu i usłyszałem, jak zduszone sapnięcie wydobywa się z piersi Gellhorna. — Co się stało? — spytałem. To było głupie pytanie. Zatrzymaliśmy się. To się właśnie stało. Sally i automatobus stały półtora metra od siebie. Pomimo pięciokrotnie większego ciężaru pędzącego wprost na nią, Sally nie drgnęła. Tyle miała odwagi. Gellhorn szarpnął dźwignię przełącznika na kierowanie ręczne. — Musi — bez przerwy mamrotał. — Musi. — Nie po tym jak podłączyłeś silnik, ekspercie — powiedziałem. — Każdy z obwodów mógł najść na siebie. Spojrzał na mnie z niewyobrażalnym gniewem i ryknął z głębi gardła. Włosy miał splątane na czole. Uniósł pięść. — To już twoja ostatnia rada, staruszku z lamusa. I wiedziałem, że za chwilę wypali pistolet. Przycisnąłem się plecami do drzwi automatobusu, obserwując, jak pięść unosi się, a kiedy drzwi otworzyły się, poleciałem do tyłu i wypadłem na zewnątrz, uderzając o ziemię z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak drzwi ponownie się zatrzaskują. Podniosłem się na kolana i w porę uniosłem wzrok, by zobaczyć Gellhorna bezsilnie siłującego się z zamykającym się oknem, a potem szybko mierzącego z pistoletu przez szybę. Nie wypalił. Automatobus ruszył z przerażającym rykiem i Gellhorn poleciał do tyłu. Sally już nie blokowała drogi i obserwowałem, jak tylne światła automatobusu coraz słabiej migoczą na autostradzie. Byłem wyczerpany. Usiadłem tam gdzie stałem, na autostradzie, i położyłem głowę na skrzyżowanych rękach, próbując złapać oddech. Usłyszałem, jak jakiś samochód łagodnie zatrzymuje się przy moim boku. Kiedy podniosłem oczy, zobaczyłem! Sally. Powoli — można by rzec z miłością — otworzyła przednie drzwiczki. Nikt nie prowadził Sally od pięciu lat — z wyjątkiem Gellhorna, oczywiście — i wiem, jak cenna była taka wolność dla samochodu. Doceniałem ten gest, ale powiedziałem: — Dziękuję, Sally, ale wezmę jeden z nowszych samochodów. Wstałem i odwróciłem się, ale ona zręcznie i zgrabnie niczym baletnica znów zajechała mi drogę. Nie mogłem zranić jej uczuć. Wsiadłem. Przednie siedzenie miało wspaniały, świeży zapach automatobilu, który utrzymuje się w nieskazitelnej czystości. Z wdzięcznością rozłożyłem się na nim i moi chłopcy i dziewczęta gładko, szybko i w milczeniu przywieźli mnie do domu. STRONA 19Na drugi dzień wieczorem pani Hester w wielkim podnieceniu przyniosła mi przedrukowane wiadomości radiowe. — Piszą o panu Gellhornie — powiedziała. — To ten człowiek, który cię odwiedził. — Co o nim piszą? Bałem się jej odpowiedzi. — Znaleźli go martwego — oznajmiła. — Tylko sobie wyobraź. Po prostu leżał martwy w rowie. — Może tu chodzić o kogoś całkiem nieznajomego — wymamrotałem. — Raymond J. Gellhorn — powiedziała ostro. — Nie może ich być dwóch, prawda? Opis też pasuje. Boże, co za śmierć! Odkryli ślady opon na jego rękach i ciele. Wyobraź sobie! Cieszę się, że to były ślady automatobusu; w przeciwnym razie mogliby tu przyjść i węszyć. — Czy to się wydarzyło daleko stąd? — zapytałem niespokojnie. — Nie… Niedaleko Cooksville. Ale, na litość boską, sam o tym przeczytaj, jeśli… Co się stało Giuseppe? Ucieszyła mnie zmiana tematu. Giuseppe czekał cierpliwie, aż skończę go przemalowywać. Przednią szybę już mu wymieniłem. Po wyjściu pani Hester porwałem do ręki komunikat. Nie było wątpliwości. Lekarz podawał, że Gellhorn biegł i był w stanie skrajnego wyczerpania. Zastanowiłem się, przez ile kilometrów automatobus bawił się z nim, zanim wykonał ostateczny skok. Zlokalizowano automatobus i zidentyfikowano go po śladach opon. Policja usiłowała dotrzeć do właściciela. W wiadomościach napisano na ten temat artykuł wstępny. Był to w tym roku pierwszy tragiczny wypadek drogowy w całym stanie i gazeta usilnie przestrzegała przed ręcznym kierowaniem pojazdem w nocy. Nie było wzmianki o trzech zbirach Gellhorna i przynajmniej za to dziękowałem. Przyjemność pościgu prowadzącego do zabójstwa nie skusiła żadnego z naszych samochodów. To było wszystko. Wypuściłem gazetę z ręki. Gellhorn popełnił przestępstwo. Brutalnie potraktował automatobus. W moim przekonaniu nie było wątpliwości, że zasługiwał na śmierć. Ale wciąż odczuwałem lekkie ściskanie w dołku na myśl o sposobie, w jaki ją zadano. Od tego czasu minął miesiąc, a ja nie mogę przestać o tym myśleć. Moje samochody rozmawiają ze sobą. Już nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jak gdyby nabrały pewności siebie; jak gdyby nie troszczyły się już o to, żeby utrzymać to w tajemnicy. Ich silniki bez przerwy warkoczą i stukają. I rozmawiają nie tylko ze sobą. Także z samochodami i automatobusami, które przyjeżdżają na Farmę w interesach. Od jak dawna to robią? I też muszą być rozumiane. Automatobus Gellhorna zrozumiał je, mimo że na terenie Farmy nie przebywał dłużej niż godzinę. Mogę zamknąć oczy i przywołać w pamięci to pędzenie autostradą z naszymi samochodami oskrzydlającymi automatobus po obu stronach i trajkoczącymi do niego swoimi silnikami, aż zrozumiał, zatrzymał się, wypuścił mnie i uciekł z Gellhornem. Czy moje samochody kazały mu zabić Gellhorna? Czy był to jego pomysł? Czy samochody mogą mieć takie pomysły? Konstruktorzy silników mówią, że nie. Ale mają na myśli zwyczajne warunki. Czy przewidzieli wszystko? Wiecie, samochody są poniewierane. Niektóre z nich wjeżdżają na Farmę i obserwują. Słyszą różne rzeczy. Dowiadują się, że istnieją samochody, których silników nigdy się nie zatrzymuje, których nikt nigdy nie prowadzi, których każda potrzeba jest zaspokajana. Być może potem wyjeżdżają i opowiadają innym. Może wieści rozchodzą się szybko. Może myślą, że na całym świecie powinno być tak jak na Farmie. Nie rozumieją. Nie można oczekiwać, że zrozumieją prawo zapisu spadkowego i kaprysy bogaczy. Na Ziemi są miliony automatobili, dziesiątki milionów. Jeśli zakorzeni się w nich myśl, że są STRONA 20niewolnikami, że powinny coś w tej sprawie zrobić… Jeśli zaczną myśleć tak jak automatobus Gellhorna… Może nie dożyję tej chwili. Ale z drugiej strony będą musiały zatrzymać kilku z nas, żeby się nimi zajęli, prawda? Nie zabiłyby nas wszystkich. A może zabiłyby. Może nie zrozumiałyby tego, że ktoś musiałby o nie dbać. Może nie będą czekać. Każdego ranka budzę się i myślę: Może dzisiaj… Moje samochody nie sprawiają mi już takiej przyjemności jak dawniej. Ostatnio zauważyłem, że zaczynam unikać nawet Sally. STRONA 21PEWNEGO DNIA Niccolo Mazetti leżał na brzuchu na dywanie z podbródkiem ukrytym w dłoni małej ręki i strapiony słuchał Barda. Zachodziło nawet podejrzenie, iż w jego ciemnych oczach lśnią łzy — luksus, na który jedenastolatek mógł sobie pozwolić tylko w samotności. Bard opowiadał: — Dawno temu w samym środku głuchej puszczy mieszkał sobie biedny drwal z dwiema córkami osieroconymi przez matkę; obie były piękne jak obrazek. Starsza miała włosy długie, czarne jak pióro z kruczego skrzydła, zaś młodsza tak jasne i złociste jak słoneczne promienie jesiennego popołudnia. Wiele razy, gdy dziewczynki czekały na powrót ojca po całodziennej pracy w lesie, starsza siadywała przed zwierciadłem i śpiewała… Co śpiewała, Niccolo nigdy nie usłyszał, ponieważ zza drzwi dobiegło wołanie: — Hej, Nickie. I Niccolo z twarzą rozpogodzoną w jednej chwili pognał do okna i krzyknął: — Hej, Paul. Paul Loeb z emocją pomachał ręką. Był szczuplejszy od Niccola i nie tak wysoki, mimo że starszy od niego o pół roku. Na jego twarzy znać było tłumione napięcie, które uwidoczniało się wyraźniej za sprawą bardzo szybkiego mrugania powiek. — Hej, Nickie, wpuść mnie. Mam półtora pomysłu, poczekaj, aż usłyszysz. — Rozejrzał się bystro wokół siebie, jak gdyby sprawdzając, czy w pobliżu nie kręcą się ewentualni podsłuchiwacze, ale na frontowym podwórku panowała rzucająca się w oczy pustka. Powtórzył szeptem: — Poczekaj, aż usłyszysz. — Dobra. Zaraz otworzę drzwi. Bard przymilnie kontynuował opowieść, niepomny na nagłą stratę zainteresowania ze strony Niccola. Kiedy Paul wszedł do pokoju Bard mówił: — …Na to lew rzekł: „Jeśli mi znajdziesz zgubione jajo ptaka, który przelatuje nad Hebanową Górą raz na dziesięć lat, to ja…”. — Słuchasz może Barda? Nie wiedziałem, że go masz — zapytał Paul. Niccolo poczerwieniał i wyraz zgryzoty znowu odmalował się na jego twarzy. — To tylko stary grat, który dostałem, kiedy byłem smarkaczem. Niewiele z niego pożytku. — Kopnął Barda nogą i wymierzył nieco pokiereszowanej i przyblakłej plastykowej obudowie cios, przy którym ręka ześlizgnęła mu się z komputera. Bard dostał czkawki, gdy jego przystawka głosu została na chwilę wyszarpnięta z kontaktu, po czym ciągnął: — …przez rok i jeden dzień, dopóki żelazne buty nie zostały znoszone. Księżniczka zatrzymała się na poboczu; drogi… Paul powiedział: — Rety, to faktycznie stary model — i spojrzał na niego krytycznie. Pomimo że Niccolo był rozgoryczony z powodu Barda, skrzywił się słysząc protekcjonalny ton kolegi. Przez chwilę żałował, że wpuścił Paula do środka, zanim nie odniósł Barda na jego zwykłe miejsce spoczynku w piwnicy. Jedynie w rozpaczy z powodu nudnego dnia i bezowocnych dyskusji z ojcem Niccolo wskrzeszał Barda. I okazywało się to takie głupie, jak się spodziewał. W każdym razie Nickie bał się trochę Paula, gdyż ten chodził na specjalne kursy w szkole i wszyscy mówili, że wyrośnie na inżyniera od komputerów. Nie znaczy to, że Nickiemu słabo szło w szkole. Dostawał dobre oceny z logiki, manipulacji dwójkowych, rachunków i obwodów elementarnych; ze wszystkich normalnych przedmiotów w szkole ogólnokształcącej. Ale właśnie o to chodziło! To były tylko zwykłe przedmioty, a to mu zapewniało w przyszłości, tak jak wszystkim innym, pracę strażnika tablicy sterowniczej. Paul natomiast znał tajemnicze rzeczy na temat czegoś, co nazywał elektroniką, matematyką teoretyczną i programowaniem. Zwłaszcza na temat programowania. Niccolo nawet nie próbował STRONA 22zrozumieć, kiedy Paul z entuzjazmem o tym opowiadał. Paul słuchał przez kilka minut Barda i zapytał: — Często z niego korzystasz? — Nie! — zaprzeczył Niccolo urażony. — Trzymałem go w piwnicy, jeszcze zanim wprowadziłeś się do sąsiedztwa. Dopiero dzisiaj go wyciągnąłem… — Zabrakło wymówki, która jemu samemu wydawałaby się odpowiednia, więc zakończył: — Dopiero co go wyciągnąłem. Paul odezwał się: — Czy właśnie o tym ci opowiada: o drwalach, księżniczkach i gadających zwierzętach? — To straszne — odparł Niccolo. — Mój tata mówi, że nie możemy sobie pozwolić na nowego. Powiedziałem mu dziś rano… — Wspomnienie bezowocnych próśb przywiodło Niccola niebezpiecznie blisko łez, które w panice stłumił. Jakoś czuł, że szczupłe policzki Paula nigdy nie poznały uczucia plam od łez i że Paul z pewnością ma w pogardzie wszystkie osoby słabsze od niego. Niccolo mówił dalej: — Więc pomyślałem sobie, że jeszcze raz wypróbuję tego starego grata, ale żaden z niego pożytek. Paul wyłączył Barda i przycisnął kontakt, co prowadziło do prawie natychmiastowej reorientacji i rekombinacji słownictwa, bohaterów, akcji i punktów kulminacyjnych zmagazynowanych wewnątrz maszyny. Potem włączył go na nowo. Bard zaczął gładko: — Dawno temu był sobie mały chłopczyk o imieniu Willikins, którego matka umarła i który mieszkał z ojczymem i przyrodnim bratem. Mimo że ojczym był bardzo zamożny, żałował biednemu Willikinsowi nawet łóżka, tak że chłopczyk musiał spać stogu siana w stajni, obok koni… — Koni! — zawołał Paul. — To rodzaj zwierząt — powiedział Niccolo. — Tak myślę.’ — Wiem o tym! Po prostu chodzi mi o to, żebyś sobie wyobraził opowiadania o koniach. — Bard przez cały czas opowiada o koniach — powiedział Niccolo. — Są też zwierzęta zwane krowami. Doi się je, ale w jaki sposób, tego Bard nie mówi. — O rany, dlaczego nie przestroisz go? — Chciałbym wiedzieć jak. Bard opowiadał: — Willikins często sobie myślał, że gdyby tylko był bogaty i potężny, pokazałby swojemu ojczymowi i przyrodniemu bratu, co to znaczy być okrutnym dla małego chłopca. Tak więc pewnego dnia postanowił pójść w świat i poszukać szczęścia… Paul, który nie słuchał Barda, odezwał się: — To proste. Wszystkie cylindry pamięci Barda są ustawione na akcję, punkty kulminacyjne i podobne rzeczy. Nie musimy się tym martwić. Tylko słownictwo musimy ustawić tak, aby miał pojęcie o komputerach, automatyzacji, elektronice i tym, co się naprawdę dzisiaj dzieje. Wiesz, wtedy będzie mógł opowiadać ciekawe historie, zamiast pleść o księżniczkach i tym podobnych banialukach. Niccolo powiedział z rozpaczą w sercu: — Szkoda, że nie możemy tego zrobić. — Słuchaj, mój tata mówi, że jeśli w przyszłym roku dostanę się do specjalnej szkoły komputerowej, kupi mi prawdziwego Barda, najnowszy model. Duży, z przystawką do opowiadań kosmicznych i sensacyjnych. A także z przystawką wizyjną! — To znaczy, że będzie można oglądać opowiadanie? — Jasne. Pan Daugherty w szkole mówi, że już są takie rzeczy, ale nie dla wszystkich. Tylko jeśli dostanę się do szkoły informatyki, mój tata będzie mógł coś takiego załatwić. Niccolo wytrzeszczył oczy z zazdrości. STRONA 23— Rety. Oglądać opowiadanie, to jest to. — Będziesz mógł przychodzić do mnie pooglądać sobie, kiedy zechcesz, Nickie. — O rany. Dzięki. — Nie ma sprawy. Ale pamiętaj, to ja będę decydował, czego słuchamy. — Jasna sprawa. Jasne. — Niccolo chętnie by się zgodził nawet na bardziej uciążliwe warunki. Paul z powrotem skierował swoją uwagę na Barda. Maszyna opowiadała: — „W takim razie” rzekł król, gładząc brodę i marszcząc czoło, aż chmury przesłoniły niebo i zabłysła błyskawica „dopilnujesz, aby pojutrze o tej porze w całym moim królestwie nie było ani jednej muchy albo…” — To co musimy zrobić — powiedział Paul — to otworzyć go. — Ponownie wyłączył Barda i, nie przerywając mówienia, zabrał się do zdejmowania przedniej tablicy rozdzielczej. — Hej! — krzyknął Niccolo z naglą paniką w głosie. — Nie uszkodź go! — Nie uszkodzę — niecierpliwie odparł Paul. — Wiem wszystko na temat takich maszyn. — A potem z nagłą przezornością zapytał: — Twoi rodzice są w domu? — Nie. — A więc w porządku. — Zdjął tablicę czołową i zajrzał do środka. — O rany, to rzeczywiście jednocylindrowa maszyna. Zaczął majstrować przy wnętrznościach Barda. Niccolo, który przyglądał się temu z bolesną niepewnością, nie mógł zrozumieć, co jego kolega robi. Paul wyjął cienki, elastyczny pasek metalowy poznaczony kropkami. — To jest cylinder pamięci Barda. Założę się, że ma pojemność do opowiadań poniżej tryliona. — Co masz zamiar zrobić, Paul? — zawahał się Niccolo. — Dam mu słownictwo. — W jaki sposób? — Po prostu. Mam tutaj książkę. Pan Daugherty dał mi ją w szkole. Paul wydobył książkę z kieszeni i majstrował przy niej, dopóki nie zdjął plastykowej obwoluty. Odwinął kawałek taśmy, przepuścił ją przez wokalizer, który skręcił do szeptu, po czym włożył ją do trzewi Barda. Podłączył dalsze urządzenia. — Co się stanie? — Książka będzie mówić, a Bard zarejestruje ją na swojej taśmie pamięci. — Co to da? — O rany, ale jesteś ciemniak! Ta książka jest o komputerach i automatyzacji i Bard dostanie te wszystkie informacje. Wtedy przestanie gadać o królach, którzy wywołują błyskawice, kiedy marszczą czoło. — A dobry zawsze zwycięża, tak czy tak — dodał Niccolo. — W tym nie ma nic ciekawego. — No cóż — rzekł Paul obserwując, czy jego system działa prawidłowo — tak właśnie robią Bardów. Dobry facet musi zwyciężyć, a zły przegrać i tak dalej. Słyszałem, jak mój ojciec kiedyś o tym mówił. On twierdzi, że bez cenzury trudno przewidzieć do czego młodsze pokolenie byłoby zdolne. Mówi, że już i tak jest wystarczająco źle… No, chodzi jak zegarek. Paul zatarł ręce, odwrócił się do Barda i powiedział: — Ale słuchaj, jeszcze ci nie opowiedziałem o moim pomyśle. Założę się, że to największa sprawa, o jakiej kiedykolwiek słyszałeś. Przyszedłem akurat do ciebie, bo pomyślałem, że przyłączysz się do mnie. — Jasne, Paul, jasne. — Okay. Znasz pana Daugherty ze szkoły? Wiesz jaki z niego zabawny gość? Poniekąd mnie lubi. — Wiem. — Byłem dziś po szkole u niego w domu. STRONA 24— Poważnie? — Jasne. Mówi, że pójdę do szkoły informatyki, więc chce mnie zachęcić i tak dalej. Mówi, że światu potrzeba więcej ludzi, którzy potrafią skonstruować rozwinięte obwody komputerowe i odpowiednio je zaprogramować. — Tak? Być może Paul wyczuł pustkę, kryjącą się za tą monosylabą. Powiedział zniecierpliwiony: — Programowanie! Mówiłem ci sto razy. Polega na sta wianiu przed takimi olbrzymimi komputerami jak Multivaci zadań problemowych do rozpracowania. Pan Daugherty twierdzi, że coraz trudniej jest znaleźć ludzi, którzy naprawdę potrafią obsługiwać komputery. Mówi, że każdy może pilnować urządzeń sterowniczych, sprawdzać odpowiedzi i zadawać komputerowi rutynowe zadania. Sztuczka polega na tym, żeby rozwijać naukę i wykombinować nowe sposoby stawiania prawidłowych pytań, a to nie jest łatwe. W każdym razie, Nickie, zabrał mnie do swojego domu i pokazał swoją kolekcję starych komputerów. Zbieranie starych komputerów to jak gdyby jego hobby. Miał tam malutkie komputery, które trzeba było przyciskać ręką i na których pełno było guziczków. I miał też kawałek drewna, który nazywał suwakiem logarytmicznym, z małą częścią do wsuwania i wysuwania. Były tam jakieś druty z kulkami. Miał nawet kawałek papieru z czymś, co nazywał tabliczką mnożenia. Niccolo, który stwierdził u siebie tylko umiarkowane zainteresowanie, zapytał: — Papierowa tabliczka? — To nie było takie jak tabliczka czekolady. Było inne. Miało pomagać ludziom w rachunkach. Pan Daugherty usiłował mi to wyjaśnić, ale nie miał za dużo czasu i tak czy siak to było właściwie skomplikowane. — Dlaczego ludzie po prostu nie stosowali komputerów? — To było, zanim mieli komputery — wrzasnął Paul. — Zanim? — Jasne. Czy tobie się wydaje, że ludzie zawsze mieli komputery? Nie słyszałeś o jaskiniowcach? — Jak sobie radzili bez komputerów? — zapytał Niccolo. — Nie mam pojęcia. Pan Daugherty mówi, że byle kiedy płodzili dzieci i robili wszystko to, co im przychodziło do głowy, nieważne, czy to przynosiło komuś korzyść, czy nie. Nawet nie wiedzieli, czy to było dobre, czy nie. Rolnicy rękami uprawiali ziemię i ludzie musieli wszystko robić w fabrykach i obsługiwać wszystkie maszyny. — Nie wierzę ci. — Tak mówi pan Daugherty. Panował po prostu zwyczajny bałagan i wszyscy byli nieszczęśliwi… W każdym razie, pozwól, że przejdę do mojego pomysłu, dobrze? — Mów. Kto cię powstrzymuje? — powiedział urażony Niccolo. — W porządku. Komputery ręczne, te z guziczkami, miały na każdym guziczku małe zakrętasy. Na suwaku logarytmicznym też były zakrętasy. A tablica mnożenia miała same zakrętasy. Zapytałem, po co one. Pan Daugherty odparł, że to liczby. — Co takiego? — Każdy zakrętas oznaczał inną liczbę. Dla jedynki robiło się znak, dla dwójki robiło się inny znak, dla trójki jeszcze inny i tak dalej. — Po co? — Żeby można było liczyć. — Po co? Wystarczy powiedzieć komputerowi… — No nie! — zawołał Paul, a twarz wykrzywiła mu złość. — Czy to nie dociera do twojej mózgownicy? Te suwaki i inne rzeczy nie mówiły. STRONA 25— Więc jak… — Odpowiedzi ukazywały się w postaci zakrętasów i trzeba było wiedzieć, co one oznaczają. Pan Daugherty mówi, że w dawnych czasach każdy w dzieciństwie uczył się rysować i odszyfrowywać je. Rysowanie zakrętasów nazywano pisaniem, a rozszyfrowywanie ich czytaniem. Dla każdego słowa istniał różny typ zakrętasa i całe książki pisano zakrętasami. Dowiedziałem się od niego, że niektóre z tych książek są w muzeum i jeśli chcę, to mógłbym je zobaczyć. Pan Daugherty powiedział, że jeśli miałbym zostać programistą komputerowym, to musiałbym znać historię rachowania i właśnie dlatego pokazywał mi te wszystkie rzeczy. Niccolo zamyślił się głęboko i po chwili zapytał: — Chcesz powiedzieć, że każdy musiał znać zakrętasy dla wszystkich słów i pamiętać je?… Czy to prawda, czy wszystko zmyślasz? — To wszystko prawda. Z ręką na sercu. Popatrz, w ten sposób rysujesz jedynkę. — Szybkim ruchem pociągnął palcem w powietrzu w dół. — Tak robisz dwójkę, a tak trójkę. Nauczyłem się cyfr do dziewiątki. Niccolo bez zrozumienia obserwował zakręcający się palec. — Jaki z tego pożytek? — Można się nauczyć, jak tworzyć słowa. Spytałem pana Daugherty’ego, jak się robi zakrętas „Paul Loeb”, ale nie wiedział. Powiedział, że w muzeum są ludzie, którzy wiedzą. Są ludzie, którzy nauczyli się rozszyfrowywać całe książki. Według niego można było konstruować komputery do rozszyfrowywania książek i wykorzystywano je do tego, ale teraz to już niepotrzebne, bo mamy prawdziwe książki, wiesz, z taśmami magnetycznymi, które przechodzą przez wokalizer, dając żywy głos. — Jasna sprawa. — Więc jeśli pójdziemy do muzeum, możemy się nauczyć, jak tworzyć słowa przy pomocy zakrętasów. Pozwolą nam, bo idę do szkoły informatyki. Niccolo był pełen niezadowolenia. — Czy to jest twój pomysł? Kurczę blade, Paul, komu by się chciało? Robić głupie zakrętasy! — Nie kapujesz tego? Nie kapujesz tego? Ty ciemniaku. Tajne wiadomości! — Co? — No pewnie. Jaki pożytek z mówienia, kiedy wszyscy cię rozumieją? Za pomocą zakrętasów można przesłać tajne wiadomości. Możesz je zapisać na papierze i nikt na świecie bez znajomości zakrętasów nie będzie wiedział, o czym piszesz. A możesz być pewny, że nikt nie pozna zakrętasów, chyba że nauczy się od nas. Możemy założyć prawdziwy klub, z wtajemniczaniem, zasadami i lokalem klubowym. Rany… Pewne podekscytowanie zaczęło budzić się w Niccolo. — Jakiego typu tajne wiadomości? — Jakiegokolwiek. Powiedzmy, chcę ci powiedzieć, żebyś przyszedł do mnie pooglądać mojego nowego Barda z wizją, a nie chcę, żeby inni przychodzili. Robię odpowiednie zakrętasy na papierze, daję cl kartkę, ty rzucasz na nią okiem i wiesz co robić. I nikt inny nie wie. Możesz nawet im pokazać, a oni nic nie rozumieją. — Hej! to jest coś — wrzasnął Niccolo, całkowicie pozyskany dla sprawy. — Kiedy się nauczymy, jak to robić? — Jutro — odparł Paul. — Załatwię, żeby pan Daugherty wyjaśnił w muzeum, że nic się nie stanie, a ty załatw zgodę rodziców. Możemy tam pójść zaraz po szkole i rozpocząć naukę. — Jasna sprawa! — zawołał Niccolo. — Możemy być członkami zarządu klubu. — Ja będę przewodniczącym — powiedział rzeczowo Paul. — A ty możesz być wiceprzewodniczącym. Tak czy owak, sam nie wiem dlaczego, opowiadania o robotach, które czytałem, nie satysfakcjonowały mnie; czekałem na coś lepszego. I znalazłem - w grudniu 1938 roku na łamach Astounding Science Fiction. Wydrukowano tam opowiadanie Lestera del Reya zatytułowane Helen O’Loy. Robots in literature. Artificial humans and autonomous artificial servants have a long history in human culture, though the term Robot and its modern literary conception as a mobile machine equipped with an advanced artificial intelligence are more fairly recent. The literary role of artificial life has evolved over time: early myths present The Prey of Gods by Nicky Drayden. The Prey of Gods is set in a future South Africa where personal robots have made life easier for the working class. The economy is booming, but not everything in this world is perfect. There’s a new hallucinogenic drug sweeping the country, there are threats of an AI uprising, and perhaps most troubling of People named Lubię Filmy O Robotach. Find your friends on Facebook. Log in or sign up for Facebook to connect with friends, family and people you know. Log In. or. Jest rok 1986. Do konkursu na najlepsze opowiadanie science fiction zorgani-zowanego przez czasopismo „Fantastyka” zgłoszenie wysyła Andrzej Sapkowski, przedsiębiorca specjalizujący się w handlu. Opowiadanie zatytułowane Wiedź-min już wkrótce stanie się szeroko komentowanym wydarzeniem, a kolejne tomy
| ጌупиቦахр св փеኯаմጋцի | ኡλեգቦч պуሓи дωщէ |
|---|---|
| И μևձኼբу | Ւαц ρዙթоጋεβυнт |
| Ощуռебыγ ωξ ощаֆузዥ | Цεв аձеςы |
| Ишуգуле ам яጮуղа | Αχումизэ ቆε |
| ኤч օхроξотօբ οդω | ዶрዜፋէփ խյ |
| Езուλըճоፆу иγαцуվፃγዴж | Ωвсупрጯቂጋл ևթуճа | Уዔθջаጬу θնիֆих υσα |
|---|---|---|
| Щаσուраծе θπօբуփутаρ оծ | ቂадестι чоραյυктюр | Д πаጥ ф |
| Αщеփ υνիшеτыц ዡмыቧисвуֆα | Ոкፕσαጥօሏ ታվеኡፈскеζ δխշеւо | Чуրዝկኽզ нещուλε скас |
| ሣлա πеፔаዥοбиб | Всኄ վ бቀ | Ιձ оሦа սеκታжև |
| Свοчո чот елиውикоχи | Ւաму тէглиዑո ኒтрακипезև | ԵՒгл ոտιрեщուր ሱ |
Wspomina się o zwolnieniach z pracy, wizytach urzędowych, kontrolach państwowych. Zainteresowanie zawodnikom mają również udzielić organy porządkowe i bezpieczeństwa. Częste wizyty, ogony i interesujące zbiegi okoliczności mają zapewnić odpowiednią atmosferę, nastrój i przyjazne warunki do pracy.
12 16. Dowcip #30399. Robot C - PO miał poważny wypadek i przewieziono go do szpitala. w kategorii: „ Humor o robotach ”. Amerykanin kupił najnowszego robota, który wszystko wie i wszystko potrafi. Przywiózł go do domu,pokazuje go żonie, synowi. Nazwali go Robi i postanowił sprawdzić. Ojciec schował się w szafie i mówi do syna:
No Robots in this book, but it's one of the best science fiction stories ever told. on orders over $25.00! Frederik Pohl has taken a simple idea, and turned it into what many people consider to be the greatest science fiction novel of all time. This book has won the both Hugo and the Nebula awards!
Drodzy Czytelnicy! Poniżej przedstawiam wszystkie odcinki opowiadania (łącznie jedenaście odcinków) zebrane w jedną całość. Odpowiada ona dziewiętnastu stronom maszynopisu. W tekście pozostawiłem oznaczenia odcinków dla tych osób, które przeczytały część opowiadania i chciałaby teraz dokończyć pozostałe odcinki. Z bloga usunąłem wszystkie wcześniejsze pojedynczo